6 stycznia 1871 roku do brzegów Zanzibaru przybija statek wiozący Henry'ego Mortona Stanleya, wysłannika gazety "New York Herald". 30-letni dziennikarz ma szukać Davida Livingstone'a, zaginionego w Afryce. Wyspa Zanzibar, tętniąca handlem (głównie niewolnikami), to dla Stanleya punkt wypadowy. Ekspedycja na ratunek Livingstone'owi jest historyczna. Ale widzimy na ogół jej jedną stronę - dramatyczną drogę przez busz. Miesiąc, który Stanley spędził na Zanzibarze, pozostaje w cieniu. Na szczęście sam opisał ten pobyt z takim zamiłowaniem do szczegółu, jakby był polskim reporterem epoki małego realizmu*. Stanley przyznaje, że o warunkach w afrykańskim interiorze nie ma pojęcia. Nocą nie pozwalają mu na sen pytania: ile trzeba pieniędzy, ilu tragarzy, ilu żołnierzy, jakie towary? Wiadomo, że tam, dokąd się wybiera, nie istnieje pieniądz. Tę rolę spełniają płótno, koraliki i drut. Można je kupić na Zanzibarze, ale jakie i ile? Żeby to wiedzieć, trzeba przynajmniej w przybliżeniu przewidzieć czas i trasę wyprawy. Stanley, oceniony przez historię jako twardziel, wydaje się dosyć znękany. "Czytelnik - pisze - musi wziąć pod uwagę, że podróżnik potrzebuje tylko tego, co jest wystarczające do podróży i eksploracji, że nadmiar dóbr albo środków może być dla niego równie zgubny jak niedostatek zapasów". Zwraca się po rady do arabskich handlarzy kością słoniową i uzyskuje pewne wiadomości. Z koralikami na przykład jest tak: "W Unyamwezi wzięto by ochoczo koraliki czerwone (sami-sami), podczas gdy odrzucono by wszystkie inne; koraliki czarne (bubu) stanowią wprawdzie środek płatniczy w Ugogo, ale są praktycznie bez wartości w innych plemionach; koraliki jajka (sungomazzi), chociaż wartościowe w Ujiji i Uguhha byłyby odrzucone w innych krainach; koralikami białymi (merikani), dobrymi w Ufipa i niektórych częściach Usagary i Ugogo, na pewno pogardzono by w Useguhha i Ukonongo". Wyposażony w tę wiedzę Stanley rozważa: "Przypuśćmy na przykład, że kilkanaście narodów w Europie ma swoją własną walutę, bez możliwości wymiany, i wyobraźmy sobie człowieka, który wybiera się pieszo przez Europę - przed startem musiałby on skalkulować, jak wiele dni zajmie mu podróż przez Francję, jak wiele przez Prusy, Austrię i Rosję...". Jego kłopoty mogą przypominać uparte podróże po Zachodzie przybyszy z krajów demoludów wyposażonych w całkowicie niewymienną walutę.
Uporał się jakoś z koralikami, teraz zajmuje się płótnem. Obliczył na podstawie różnych informacji, że dzienne wyżywienie stu ludzi będzie kosztować 40 jardów płótna, jeśli, naturalnie, trafi ono do właściwych klientów. Bo tak jak z koralikami - różne plemiona mają różne gusta: na przykład wielobarwne tkaniny są mile widziane w Unyamwezi, ale w Kunguru-Cutch wolą niebieskie albo różowe. Teraz kwestia drutu. Jest najcenniejszy. Jeśli koraliki pełnią w Afryce rolę miedziaków, płótno jest srebrem, a drut złotem. Ale musi być odpowiedniej grubości - najlepiej przewodu telegraficznego. W lamusie udostępnionym przez gościnnego konsula Stanów Zjednoczonych Francisa Webba piętrzą się już bele płótna, zwoje drutu i worki "miedziaków", ale to dopiero początek. Czas na kupowanie namiotów, łodzi, osłów, lin, narzędzi, broni, amunicji, lekarstw. Stanley nie zapomina także o igłach, składanym krześle, naczyniach i innych przedmiotach, których już nie wymienia. Ich indeks dołączony do wspomnień byłby na pewno bardzo ciekawy. Chcą mu sprzedawać osły po 40 i 50 dolarów za sztukę (porównajmy: na pobliskim zanzibarskim targu zdrowy niewolnik kosztuje 30). Stanley, który już się trochę otrzaskał, stargowuje cenę o ponad połowę i jest z nabytku bardzo zadowolony, dopóki nie stwierdzi, że na całym Zanzibarze nie można kupić siodeł z jukami, co oznacza, że nie będzie jak załadować towarów. Cóż robi wysłannik "New York Herald"? Projektuje sam najlepsze dla swych potrzeb urządzenie z brezentu, bawełny i lin i sam szyje wzorcowy egzemplarz. Przyprowadzają mu osła, siodłają, na co zwierzę - "dzikie stworzenie z Unyamwezi" - reaguje rykiem i walką. Ale patent jest dobry i można szyć następne siodła. Wreszcie załoga: Stanley opisuje trudności z naborem ludzi, którzy zniosą trudy wyprawy i którym można zaufać (to niekoniecznie ci sami). "Jaką ciężką pracą jest rozpoczynanie ekspedycji w samotności!".
Jest pewna pociecha. Stanley dostaje w prezencie dwa wspaniałe konie arabskie, od sułtana Zanzibaru Seyida Barghasha i od amerykańskiego kupca. Są warte ze czterdziestu niewolników (wkrótce padną podczas ekspedycji, są za delikatne). Stanley przebywa na Zanzibarze 28 dni. 4 lutego odpływa z ludźmi, zwierzętami i towarami, aby po mniej więcej dziewięciu miesiącach wypowiedzieć pytanie, które weszło do literatury, historii i anegdoty: "Doktor Livingstone, jak sądzę?". Dwa lata później Juliusz Verne wyda powieść "W osiemdziesiąt dni dookoła świata". Jej bohater, angielski dżentelmen Fileas Fogg, zakłada się w klubie, że dokona wyczynu opisanego w tytule i spokojnie idzie do domu. Oświadcza lokajowi, że startują razem za dziesięć minut. Bierze rozkład jazdy kolei żelaznej oraz zwój banknotów, a oszołomionemu słudze każe pamiętać o swym płaszczu deszczowym. Wołają dorożkę i wysiadają na dworcu... Ta godzina między decyzją a odjazdem jest najbardziej ekscytująca z całej książki Verne'a obfitującej przecież w niecodzienne wydarzenia. Przygody Fileasa Fogga i Henry'ego Mortona Stanleya, który nie urodził się jako angielski dżentelmen, lecz nędzarz John Rowlands, nie mają ze sobą nic wspólnego. Tyle tylko, że obaj tak pięknie przygotowywali się do podróży.
* W książce "How I Found Livingstone"
Małgorzata Szejnert – przez 15 lat kierowniczka działu reportażu w „Gazecie Wyborczej” i autorka książek. Za przedostatnią „Czarny Ogród” dostała Nagrodę Mediów Publicznych „Cogito”