Nie wiem, jak miał na imię ani skąd przyjechał. Jeszcze przed chwilą siedział z podgiętymi nogami, rękoma obejmował kolana, gapił się w horyzont. O świcie wiele osób przychodzi na plażę patrzeć, jak fiolet, popielaty róż, pomarańcz rozlewają się nad rtęciową taflą Atlantyku. Biegacze truchtają tuż za wydmami, jogini wyginają ciała w łuk między piaskiem a niebem. Na samym brzegu modelki prezentują najnowsze kreacje, fotografowie łapią pierwsze promienie. Złociste światło rozjaśnia zmęczone twarze imprezowiczów, którzy nad oceanem kończą nocne szaleństwo. Siedzą w grupkach, w parach. On jest sam. Nagle zrywa się, podbiega, jedną ręką łapie mnie za bark, drugą sięga do kieszeni. – Stary, słuchaj, mogę zrobić sobie z tobą zdjęcie? Mogę? – nie czekając na odpowiedź, wyciąga smartfona. Pstryk! Na ekranie nas dwóch, ocean, plaża, w tle palmy i wieżowce. – Człowieku, musiałem się tym z kimś podzielić! – oczy aż mu się świecą. – Czujesz to? Jesteśmy w Miami Beach!
Ocean Drive
– To miasto powstało w precyzyjnie określonym celu. Miało ekscytować, bawić, podobać się – wylicza Jeff Donelly z Miami Design Preservation League (MDPL), gdy kilka godzin później ruszamy na spacer spod siedziby stowarzyszenia na rogu 10th Street i Ocean Drive. Mimo wczesnej pory w barze Clevelander już dudni muzyka, kelnerki w króciutkich szortach tańczą nad basenem. W hotelu Breakwater goście sączą kolorowe margarity.
Chodnikiem idą Latynoski, na kostiumy narzuciły zwiewne tuniki, spod których prześwitują biusty i pośladki. Zza ciemnych okularów patrzą na deskorolkarzy – ci suną powoli, żeby można było przyjrzeć się starannie wyrzeźbionym mięśniom. Ale show kradną im basowy pomruk silnika i czerwony lakier. Kierowca ferrari pławi się w spojrzeniach, przez chwilę bulwar Ocean Drive należy do niego. W Miami, jak na wybiegu dla modelek, sława trwa tyle, co mgnienie oka.
Floryda – turystyczny raj
Sto lat temu nie było tu niczego – hoteli, ulic, samochodów, na dobrą sprawę nawet palm ani plaży. Mierzeję porastały namorzyny i busz, na lądzie rozciągały się plantacje cytrusów. Tak niedoceniane, że właściciele Florida East Coast Railway zbywali wzruszeniem ramion apele o przedłużenie linii na południowe krańce półwyspu.
Farmerom pomogła przyroda. Zimą 1895 r. fala mrozów zniszczyła plony na północy stanu. Julia Tuttle, liderka plantatorów z południa, wysłała kolejowym magnatom triumfalny bukiet białych kwiatów pomarańczy. Rok później pierwszy parowóz dotarł na stację, której nadano nazwę Miami.
Początkowo wydawało się, że miasto podąży owocową ścieżką. Półwysep zaczęto już obsadzać rzędami drzew mango i awokado. Dopiero Carl G. Fisher – bogacz, pionier motoryzacji i mieszkaniec chłodnego Indianapolis – dostrzegł, że klimat Florydy spodoba się nie tylko cytrusom, ale też letnikom. Namówił właścicieli plantacji do stworzenia w głuszy turystycznego raju.
Wybudowano drewniany most, wówczas najdłuższy na świecie. Robotnicy z Bahamów cięli i wypalali zarośla, karczowiska zasypywali piaskiem. Przy lśniącej nowością plaży powstały kasyna i pawilony kąpielowe z wypożyczalniami modnych wełnianych strojów do pływania. Rozrywki także szły z duchem czasu. Najszybsze motorówki Ameryki pruły taflę Biscayne Bay podczas dorocznych regat, a słonica Rosie zabawiała cyrkowymi sztuczkami gości hotelu Flamingo. Był to najbardziej luksusowy spośród kilku obiektów Fishera. Wszystkie wybudowano w modnym stylu mediterranean revival. – Spiralne kolumienki, balkoniki, zwieńczone łukami okna. Elementy mauretańskie, szczypta baroku – wylicza Jeff przed Casa Casuarina przy Ocean Drive, jednym z dobrze zachowanych przykładów tego nurtu. – I koniecznie dachówki, najlepiej nadgryzione zębem czasu. Inwestorzy sprowadzali je z Kuby. Mediterranean revival imitował zabytkowe rezydencje bogaczy z Lazurowego Wybrzeża. Miami Beach reklamowano w Stanach jako europejski kurort, do którego można dojechać pociągiem – śmieje się.
Szczęśliwie styl nie zadomowił się tu na zbyt długo. Był za bardzo ozdobny dla podążającego za nowinkami miasta.
Art deco wizytówką Miami
Decydujące słowo znów należało do żywiołów. 18 września 1926 r. dmący z prędkością 250 km/h wiatr i kilkumetrowa fala starły znaczną część Miami z powierzchni ziemi. W gruzach legły drewniane budynki przy plaży, z toru wyścigowego pouciekały charty, 17 pięter gmachu Meyer-Kiser drżało ponoć w posadach, jakby budynek tańczył charlestona. Wielki Huragan spustoszył miasto, ale zrobił też miejsce dla stylu, który dziś jest jego wizytówką.
– Oto klasyczne art déco z Miami – Jeff zatrzymuje się przed Congress Hotel przy Ocean Drive. – Mocno zaznaczona pionowa oś symetrii, fasada podzielona na dziewięć pól, po trzy w trzech rzędach, kolumny zredukowane do geometrycznych pilastrów, no i płaskorzeźba z fontanną, najpopularniejszym motywem lat 30. – przewodnik kończy przepis na budynek idealny.
Podczas spaceru oglądamy stworzone na jego bazie wariacje: Colony Hotel z najsłynniejszym neonem w mieście, masywną bryłę hotelu Cardozo. Żółty hotel Cavalier wystylizowano na aztecką świątynię. – Amerykanów zaczęły wówczas fascynować ruiny w Meksyku. Architekci korzystali z takich motywów, by nadać kurortowi egzotyczny, tropikalny charakter – wyjaśnia Chris, towarzyszący nam wolontariusz z MDPL. Popularne były też morskie akcenty. Z płaskorzeźb na hotelu Marlin przy Collins Avenue patrzą na nas różowe ryby i pomarańczowe rozgwiazdy. – To już początki stylu streamline – tłumaczy Jeff. – Okapy nad oknami układają się w poziome linie, płynnie zawijają wzdłuż narożników jak pasy malowane na sportowych samochodach. Przełom lat 30. i 40. to epoka prędkości i ruchu. Jeff i Chris mogliby wymieniać w nieskończoność.
Znaczna część South Beach, od 6th po 23rd Street, z prawie tysiącem zabytkowych budynków została uznana za Dzielnicę Historyczną. – To drugi największy obszar chronionej XX-wiecznej architektury w USA – podkreśla Jeff. Ma powody do dumy. Gdyby nie stowarzyszenie MDPL, założone w 1976 r. przez Barbarę Capitman i Leonarda Horowitza, wiele z arcydzieł art déco już by nie istniało.
South Beach
Dziś, gdy na Ocean Drive i Lincoln Road stukają obcasy modelek, trudno uwierzyć, że 35-40 lat temu South Beach było podupadającą, szemraną dzielnicą. Słone powietrze skruszyło fasady i odebrało im blask, a mieszkający tu ubodzy emeryci nie mieli pieniędzy na remonty. Turyści dawno uciekli do hoteli-wieżowców w North Beach. Barbara Capitman jako jedna z nielicznych dostrzegła potencjał okolicy. „Ma wszystko, by stać się jedną z najbardziej charakternych dzielnic Ameryki – architekturę, położenie, mieszkańców”, przekonywała.
Momentem przełomowym okazało się wyburzenie w 1981 r. słynnego niegdyś The New Yorker Hotel. Capitman i Horowitz wyruszyli w tournée po Stanach, namawiali do ratowania zabytków. Chcąc przekonać innych o wartości art déco, uciekli się do sztuczki dorównującej śmiałością założycielom miasta. Postanowili pomalować budynki, by podkreślić ich charakter i walory. Horowitz opracował w tym celu paletę pasteli. „Położyłem lukier na tych cudownych tortach. Chciałem pozbyć się ohydnych beżów i brązów. Sięgnąłem po barwy zachodów i wschodów słońca, tafli oceanu, piasku na plaży. To naturalne kolory, te same, które inspirowały architektów”, wspominał.
Udało się. – W 1991 r. na sześć miesięcy udostępniono nam za darmo biuro przy Ocean Drive – opowiada Jeff, by uzmysłowić skalę zmian. – Właściciele nie mogli znaleźć najemcy. Dziś za metr kwadratowy płaci się tu co najmniej 2500 dolarów, a stawki sięgają 10 000 – kręci głową, jakby sam nie dowierzał. Ale w Miami jest więcej przykładów na to, jak bardzo farba i pędzel potrafią odmienić miasto.