Grzegorz Dzięgielewski: Pewnie znasz najpopularniejsze zdanie o Rosji, jakie krąży po internecie?
Małgorzata Szumska: Pewnie to, że Rosja to nie kraj, tylko stan umysłu. Moje ulubione.
Zgadzasz się z nim?
Dla mnie to jest trochę prawda, bo Rosji nie da się ogarnąć jako kraju. Jest tam wiele mniejszości narodowych i kultur, które są wrzucone do jednego kotła zwanego Rosją.
Pytam, ponieważ jestem ciekaw co w twojej podróży śladami dziadków było trudniejsze – pokonać ogromne przestrzenie czy wejść w umysły Rosjan i wytłumaczyć im po co przyjechałaś?
Od strony logistycznej nie było nic trudnego w tej podróży. Poruszanie się po Rosji zajmuje dużo czasu, ale jest proste. Kolej jeździ bardzo punktualnie. Rosjanie są bardzo pomocni, choć na pierwszy rzut oka wydają się szaleni. Gdy mają gościa w domu, muszą go ugościć, więc na stole zaraz pojawiał się samogon. Jeżdżą jak wariaci, przynajmniej ci, których poznałam, ale są przecudownymi osobami. Moja babcia opowiada, że to wspaniały naród, ale ma problemy z polityką. Od jej powrotu minęło 60 lat i chyba niewiele się tam zmieniło.
Zwykle, gdy ktoś pisze o Syberii i łagrach, robi się z tego martyrologia. Jak udało ci się tego uniknąć?
Na Syberii czułam się prawie jak w domu. Zapach tajgi po burzy wydał mi się niesamowicie znajomy. Babcia, gdy wspomina zesłanie, opowiada o nim bez żalu, bez martyrologii, czasem się śmieje. Taka po prostu była rzeczywistość. Została zesłana tak jak tysiące innych osób. Było biednie, czasami przymierali z głodu. Ale jednocześnie z radością mówi np. o smaku syberyjskich poziomek. Ja nie potrafię zmienić tego tonu i napisać smutnej historii.
Czyli opowiadania z dzieciństwa przygotowały cię do podróży?
Gdy byłam dzieckiem, dziadkowie opowiadali mi swoje losy na wesoło, przaśnie, żebym mogła zasnąć, a nie płakała całą noc ze strachu przed syberyjskimi wilkami. Dzięki temu nie bałam się wyjazdu. Babcia powiedziała: – 60 lat temu nic mi się nie stało, a to było zaraz po wojnie, to dlaczego w XXI wieku ma ci się coś stać?
NA TEMAT:
Losy twoich dziadków są wyjątkowe czy typowe dla ich pokolenia?
Wyjątkowe w tej historii jest to, że została ona spisana. Wiele takich opowieści znanych jest w gronie rodziny. Dziadkowie mieszkali na Wileńszczyźnie, która po wojnie znalazła się w ZSRR. Zostali zesłani w 1951 r. Oddzielnie, bo dziadka zesłali za partyzantkę do gułagu w Kazachstanie, a babcia miała szczęście w nieszczęściu, bo wróciła do domu rodziców. Zesłali ich całą rodziną na Syberię jako kułaków, „wrogów ludu”, którzy nie poddali się kolektywizacji. Co miesiąc musieli meldować się w Kańsku. Ale mogli zmieniać pracę, zakładać ogródki, żyć normalnie, tylko że na Syberii.
I pisać jeden list na pół roku.
W przypadku dziadka – tak. Babcia mogła wysyłać tyle listów, ile chciała. Ale dziadek był w gułagu, bardzo ciężkim więzieniu, i mógł wysłać tylko jeden list na pół roku. W 1953 r. zmarł Stalin i zaczęła się odwilż. Pół roku później babcia mogła odwiedzić dziadka po raz pierwszy od dwóch lat, a po kilku miesiącach go wypuścili. Rok później pozwolono im wrócić na Wileńszczyznę, skąd trafili na Dolny Śląsk.
Chociaż znałaś dobrze ich historię, nie jechałaś z pomysłem na książkę?
Nie. Spisywałam tylko co się wydarzyło, żeby wrzucić to na blog. Po powrocie zaczęłam jeździć na festiwale podróżnicze i wygrywać nagrody od publiczności. Był to dowód na to, że historia porusza. Po prezentacjach zagadywały mnie starsze osoby i dziękowały za opowieść. Stwierdziłam, że warto napisać książkę, bo nie każdy chodzi na spotkania podróżnicze.
Piszesz, że od dawna wiedziałaś, że wyruszysz w tę podróż. Ale prawie wcale się do niej nie przygotowywałaś.
Decyzja była spontaniczna. Rok wcześniej zaczęłam podróżować sama, odwiedziłam na własną rękę m.in. Indie, Chiny. Gdy kończyłam kolejny rok studiów, chciałam znowu gdzieś wyjechać na wakacje. Nagle pomyślałam – pojadę na Syberię, to będzie fajna przygoda. Wydaje mi się, że ta myśl była gdzieś we mnie od dawna. Gdy zamykałam oczy, widziałam jak wygląda Mokrusza – wioska, w której żyła moja babcia. Ona tak plastycznie to opisywała.
Ciekawe, że gdybyś nie posłuchała intuicji i poświęciła rok na naukę rosyjskiego, ominęłoby cię spotkanie z Szurą. Jest ono chyba najbardziej niesamowite w twojej historii. Naprawdę wydarzyło się tak przypadkowo?
Tak. Najpierw natrafiłam na ruiny szpitala, w którym pracowała babcia. Gdy zobaczyłam, że w okolicy nie ma nic z jej opowieści, byłam załamana. – Szumska, co ty myślałaś? Jest 60 lat po tych wydarzeniach. To bez sensu – mówiłam sobie. Okazało się, że Mokrusza była kiedyś większa i odkąd opuścili ją zesłańcy, ze stu domów zostało 15. Stoją kilometr od ruin szpitala. Zagadnęłam pierwszego człowieka, jakiego tam spotkałam, i przeczytałam mu nazwiska znajomych babci. Ostatnie brzmiało: Szura Biegowatowa. On na to mówi, że ona nazywa się już Kaleniskowa i mieszka w Nowej Mokruszy, 4 km dalej. Zwariowałam z radości. Opadło przygnębienie, że przyjechałam tak daleko na próżno. Trafiłam na niesamowite spotkanie z najlepszą przyjaciółką mojej babci.
Od razu zaprosiła cię do domu?
W sekundę. Spytałam ją czy pamięta Janinę Bandalewicz. Ona na to od razu – Tak, a czemu? – Jestem jej wnuczką. Wyrazu jej twarzy nie da się opisać. Była wzruszona, zaskoczona, szczęśliwa, nabrała powietrza i mówi: – Dawaj, zachodi napitsia samogona. Gościła mnie dwa dni. Tego samego wieczoru babcia zadzwoniła do niej, ale zapomniała o kilku godzinach różnicy czasu. Wyciągnęli ją z łóżka w środku nocy. Obie popłakały się ze szczęścia. Rachunek był olbrzymi, bo rozmawiały prawie godzinę.
Opis twojego blogu: „O podróżowaniu bez mapy, bez towarzystwa, bez pomyślunku i bez planów”. Tak jest lepiej?
Nie wiem czy lepiej. Mnie tak jest wygodniej, bo sama decyduję co będę robić. Gdy się obudzę i jestem leniwa, zostaję w jednym miejscu. Gdy poznam nowych ludzi, dołączam do nich na parę dni. W Indiach jedyna mapa, jaką miałam, była przerysowana od jakiegoś chłopaka z przewodnika Lonely Planet. Zjechałam z nią całą Keralę.
W książce sugerujesz, że ta podróż pomogła ci zrozumieć kim chcesz być.
To była pierwsza moja podróż, która miała jakiś cel. Wcześniej myślałam: lubię jogę, to pojadę sobie do Indii. Albo: kolega jest w Pekinie, to odwiedzę go, a później się zgubię na 2 tygodnie w Chinach. To były piękne przygody, bardzo dużo się nauczyłam. Ale Syberia mi uświadomiła, że to są ucieczki od dorosłości i tylko przedłużam sobie wakacje. Po powrocie myślałam, że już chyba nigdzie nie pojadę, bo żadna podróż nie będzie tak wartościowa jak ta. Miałam zagwozdkę, jak po czymś takim jechać sobie po prostu turystycznie do Kambodży i dobrze się bawić. Później usłyszałam o tajfunie Yolanda na Filipinach i znowu miałam impuls, by tam jechać i pomóc. Gdy byłam na Filipinach, uświadomiłam sobie, że znalazłam nowy sens w podróży. Poza oglądaniem pięknych miejsc i pływaniem w oceanie brałam udział w projektach pomocowych.
Co dokładnie robiłaś?
Pojechałam do małej, nowo powstałej organizacji. Robiliśmy wszystko – od zbierania gruzu po własny projekt teatralny. Przygotowałam przedstawienie lalkowe o higienie, rozdawaliśmy przy tej okazji dzieciom mydło, uczyliśmy myć ręce. Zdałam sobie sprawę, że nie muszę przed niczym uciekać, bo skoro radzę sobie finansowo, podróżuję i jestem szczęśliwa, to jest mój sposób na życie.
A co byś powiedziała, gdyby za 60 lat twoja wnuczka chciała pojechać na Filipiny twoim śladem, odnaleźć dzieci, dla których robiłaś warsztaty teatralne, i zobaczyć na kogo wyrosły?
Bardzo bym chciała mieć kiedyś wnuczkę, która coś takiego zrobi. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale jeśli można by było odnaleźć te dzieci po latach i zapytać jaki to miało na nie wpływ – byłaby to dla mnie wielka nagroda.
Jaką byś jej dała radę?
Pewnie jakąś durną, np. „Aja kabalaka”, czyli coś, co na Filipinach słyszałam non stop: Żyj chwilą, ciesz się z tego, co masz, baw się. A najlepiej byłoby gdybym mogła pojechać razem z nią.