Sauna z komarami
Opowiemy Wam zatem, jak było naprawdę. Podczas wyprawy staraliśmy się jak najwięcej nocować na dziko pod namiotem. Nasz dzień rozpoczynał się o wschodzie słońca (który z racji położenia blisko równika zawsze przypadał koło godziny 6.00) i kończył tuż po zachodzie słońca około 19.00. Wychodzi na to, że jeszcze nigdy tak się nie wysypialiśmy, jak na tym wyjeździe. Nic bardziej mylnego. Mimo bardzo dobrej wentylacji namiotu zaśnięcie przy 30st C i względnej wilgotności powietrza przekraczającej 60% do łatwych nie należy. Do tego często nocą padał mniejszy lub większy deszcz i trzeba było zamykać tropik, a wtedy to dopiero zaczynała się sauna. Wieczorami rozpalaliśmy ognisko. Dla nastroju i ładnych nocnych zdjęć? Nie, dla ochrony przed komarami paliliśmy mokre drewno i liście, bo im więcej dymu, tym mniej insektów nas atakowało. Gorzej, jak dym dostał się akurat do namiotu, bo wtedy robiła się nie tylko sauna, ale i wędzarnia w jednym. Ognisko odstraszało także inne zwierzęta, których ślady aktywności często znajdowaliśmy na plaży, na skraju dżungli. Tak więc, jak już wreszcie zasnęliśmy w namiocie, trzeba było wstać, bo ognisko przygasało. I tak kilka razy. Pierwszych kilka nocy w zasadzie w ogóle nie spaliśmy ze względu na niesamowite, często wręcz przerażające odgłosy dochodzące z dżungli. Z czasem jednak było coraz lepiej. Dźwięki przestały nas stresować, bo zaczęliśmy je rozpoznawać i przyzwyczailiśmy się do nich.
NA TEMAT:
Uciążliwa wilgoć
Po "słodko" przespanych 11 godzinach nastawał nowy dzień. Wyjście z namiotu poprzedzało użycie repelentu na komary, których aktywność spadała dopiero, kiedy słonce zaczynało mocniej operować, a wtedy w użyciu były kremy z filtrem. Po pobudce trzeba było przygotować pożywne śniadanie na kuchence benzynowej, które musiało dostarczyć nam energii często na cały dzień wiosłowania. W trakcie dnia przegryzaliśmy jedynie jakieś słodkości lub batony energetyczne. Już w trakcie śniadania trzeba było suszyć namiot, maty i ubrania. Nieważne, czy w nocy padało czy nie, o poranku wilgotne było wszystko. Po śniadaniu namiot i cały ekwipunek trzeba było spakować do luków w kajakach i nasmarować się ponownie kremem z filtrem, założyć bluzy z długim rękawem, czapki, rękawiczki, kamizelki i wyruszyć w drogę do następnego punktu.
Od pobudki do wypłynięcia mijały najczęściej 2 godziny. O tym jak się pływało opowiemy innym razem, ale zazwyczaj wiosłowaliśmy do południa, kiedy upał był tak nieznośny, że każdy ruch wiosłem wiązał się z wylaniem litrów potu. O ile nie dopłynęliśmy w tym czasie do celu, po krótkim odpoczynku czekała nas kolejna tura wiosłowania.
Kiedy morze zabiera miejsca na nocleg
Każdego dnia pokonywaliśmy od 10 do 24 km. Potencjalne miejsca noclegowe namierzyliśmy przy użyciu zdjęć satelitarnych jeszcze w trakcie przygotowań do podróży. Było to w dużej mierze bardzo pomocne, ale nie zawsze trafione. Często okazywało się, ze plaża może i jest, ale podczas przypływu zniknie całkowicie, a tuż za nią znajduje się tylko pionowe skalne wzgórze porośnięte bujną dżunglą, w której rozbicie namiotu graniczyłoby z cudem. Często, zatem wstępnie zaplanowany dystans do pokonania kajakiem wydłużał się o kolejne 3, 5 albo więcej km.
>>Więcej zdjęć z wyprawy zobaczycie w naszej GALERII<<
Całonocne ognisko
Po dotarciu na upragnioną rajską plażę rozpoczynał się "relaks", który trwał jakieś 15 min, no może maksymalnie pół godziny. Po dopłynięciu i wyszarpaniu kajaków powyżej linii fal i pływów nie mieliśmy po prostu na nic siły, stąd czas na regenerację. "Wypoczęci" musieliśmy zabierać się za obowiązki kempingowe. Pierwszym było znalezienie dogodnego miejsca pod namiot, jego oczyszczenie z muszli, koralowców, plastikowych butelek, japonek i innych śmieci wyrzuconych przez morze. Następnie znalezienie w dżungli liści palmy służących za wycieraczkę przed namiotem, bez której utrzymanie porządku w namiocie graniczyłoby z cudem. Priorytetem było tez rozstawienie panelu solarnego i naładowanie power banku zasilającego cały sprzęt fotograficzny oraz nawigację satelitarną. Kolejna ważną rzeczą było przygotowanie ze znalezionych na plaży pni i desek prowizorycznego miejsca, gdzie przygotowywaliśmy posiłki. Jeszcze przed zmrokiem musieliśmy zgromadzić ilość drewna wystarczającą na całonocne ognisko. Niekiedy morze wyrzucało takie ilości drewna, że nie było to problemem. Czasami jednak musieliśmy ścinać maczetą kilka drzew. Jak już wszystko było przygotowane, mogliśmy zająć się przygotowywaniem jedzenia. Niekiedy z braku sil poprzestawaliśmy na zagotowaniu wody i zalaniu liofilizatora oraz herbaty, a czasami przygotowywaliśmy nawet dwudaniowe obiadokolacje z przywiezionych z Polski oraz zakupionych w wioskach produktów. Przy wieczornym posiłku najczęściej zastawał nas zmrok i zmęczeni całym dniem, padaliśmy bezwładnie w namiocie.
Wyświetl ten post na Instagramie.