1. Le Marine-Mayreau
Jest wiele tras do żeglowania wokół Karaibów. My wypływamy naszym katamaranem z Le Marine na południe. Pierwszy przystanek to St. Lucia, dalej płyniemy na St. Vincent i jeszcze dalej na Grenadyny. Pasat pozwala na szybką żeglugę i dzięki temu mamy więcej czasu na podziwianie fascynujących widoków jakby wyjętych z folderów reklamowych. Pod koniec pierwszego tygodnia osiągamy Tobago Cays i Mayreau, niewielką wysepkę w archipelagu Grenadynów, z jedną kilkukilometrową drogą, po której jeździ sześć miejscowych samochodów.
Tobago Cays i Mayreau stanowią część rezerwatu Tobago Cays Marine Park, z barwnymi rafami koralowymi i pocztówkowymi widokami. Niektórym załogantom marzy się rejs w kierunku Grenady, ale to by oznaczało, że będziemy wracać na Martynikę na złamanie karku, by zdążyć oddać jacht w umówionym terminie. A przecież w rejs po Karaibach udaliśmy się nie po to, by tłuc mile morskie, tylko zobaczyć wyspy, poznać ludzi, wczuć się w tutejszy klimat i w swoistą atmosferę. Taką z Bobem Marleyem słyszanym na każdym kroku.
2. Mayreau-Mustique
Żegnamy Mayreau i obieramy kurs na Mustique, dość snobistyczną wyspę. Upodobali ją sobie znani i zamożni. Można spotkać tu popularnych muzyków, ale też i tych, którym wprawdzie los nie dał talentu, lecz nie poskąpił pieniędzy. Mustiqe jest kolorowa jak piękny motyl. Jednak, gdy schodzimy na ląd, naszą uwagę od razu zwracają tablice informujące, że zabrania się fotografowania wszelkich posiadłości i osób znajdujących się na wyspie. A chwilę później odkrywamy, że cena za kotwiczenie jest trzykrotnie wyższa niż średnia na Karaibach.
3. Mustique-Bequi
Cóż, pobyt wśród gwiazd kosztuje, więc dwie godziny później żeglujemy już w kierunku Bequi, innej wyspy Grenadynów. Staniemy tam na kotwicowisku w Admirality Bay. To duża zatoka z szerokimi plażami i malowniczym Port Elizabeth. Na Karaibach piasek często jest czarny, ze względu na wulkaniczne pochodzenie. Jednak plaże w Admirality Bay są bielusieńkie, woda ma lazurowy kolor, a na brzegu rosną palmy.
4. Bequi-Cumberland Bay
Następnego dnia mamy w planie żeglugę na sąsiednią wyspę St. Vincent, do niewielkiej zatoki Cumberland. Rano robimy zakupy, dokonujemy odprawy granicznej, tankujemy wodę z tankierki, niewielkiego stateczku dowożącego wodę i paliwo na jachty. Wreszcie podnosimy kotwicę i ruszamy w dalszy rejs po Karaibach. Po minięciu północnego cypla Admirality Bay zaczynamy stawiać żagle.
Po odejściu za wyspę widzimy wielką czarną chmurę nadchodzącą znad Atlantyku. Żagle natychmiast idą w dół. Uruchamiamy silniki i przygotowujemy się na przyjęcie burzowych szkwałów. Zaczyna wiać mocna dziewiątka i rozpoczyna się prawdziwa burza tropikalna z silnym wiatrem i ulewnym deszczem – niewiele brakuje do 10 w skali Beauforta. Widoczność spada do ledwo 200 metrów. Silniki ciężko pracują, ale utrzymują nasz katamaran na kursie. Po półgodzinie jest już po wszystkim. Burza odchodzi i znów stawiamy żagle. Na horyzoncie pojawia się wyspiarskie państewko Saint Vincent, a nad nim olbrzymia tęcza.
Bez dalszych przygód, po kilkugodzinnej, relaksującej żegludze docieramy do Cumberland Bay. W porównaniu z Admirality Bay, to niewielka zatoka, w dodatku z czarną plażą. Troszkę jesteśmy zawiedzeni tym widokiem, ale słońce jest nisko, więc kotwica szybko wędruje w dół. Przed nami widać barak z falistej blachy. Kiedy docieramy pontonem na plażę, zauważamy na jego froncie dość koślawy napis „Beni’s bar”. Wprawdzie lokal nie budzi zaufania, ale menu wygląda nieźle. W dodatku Beni, właściciel baru, proponuje dobrą cenę, więc decydujemy się zostać jego gośćmi.
Do dziś wspominam tę kolację. Ryby, owoce morza, a nawet ryż i warzywa, były wspaniałe. Podobne, choć sporo droższe kolacje jadaliśmy już na Karaibach, ale dodatkową atrakcją wizyty u Beniego jest niepowtarzalny koncert, jaki dają miejscowi muzycy. Grają na kotłach zrobionych ze zwykłych, metalowych beczek o korpusach przyciętych na różnych wysokościach i odpowiednio wyprofilowanych dnach. Muzycy wydobywają z nich nieprawdopodobne dźwięki. Grają i przy tym tańczą całym ciałem, pewnie też całą duszą. Na jacht wracamy już po północy z lekkim szumem w głowie, będącym po części efektem wrażeń artystycznych, a po części drinków z lokalnego rumu, mleka kokosowego i innych specjałów.
Poranek w Cumberland Bay jest bajkowy. Gdy przybyliśmy tu przed zmierzchem, byliśmy zajęci kotwiczeniem, klarowaniem jachtu i nie mieliśmy zbyt dużo czasu na przyglądanie się otoczeniu. Tak naprawdę dopiero teraz możemy docenić urodę tego miejsca. Poranne słońce oświetla całą zatokę i wydobywa wszystkie odcienie z lazurowej wody i soczystej zieleni na brzegu. Nawet plaża z czarnym piaskiem wydaje się jaśniejsza niż gdzie indzie na Karaibach.
5. Cumberland Bay-Marigot Bay
Bez pośpiechu szykujemy się do dalszej drogi. O tym, że nie ma się po co spieszyć, łatwo przekonał nas kierowca busa w Soufriere na St. Lucii, zaraz na początku rejsu. Na nasze pretensje, że spóźnił się prawie godzinę, z luzackim uśmiechem odparł: – Przecież jesteście w raju, więc gdzie wam się spieszy? To było nasze motto do końca rejsu.
Po porannej kąpieli podnosimy kotwicę i ruszamy w kierunku Marigot Bay na wyspie St. Lucia, do zatoki, która przeszła do historii. To tu schroniła się flota brytyjska podczas walk z Francuzami o kontrolę nad tą częścią Karaibów. Anglicy zamaskowali maszty ściętymi palmami i cała ścigająca ich flota francuska przeszła obok, nie dostrzegając angielskich okrętów. Być może ten epizod przyczynił się do tego, że Francuzom pozostała Martynika i położona na północ od niej Gwadelupa, a Anglicy przejęli kontrolę nad St. Lucią, St. Vincent i innymi wyspami na południu.
Do Marigot Bay dopływamy przed zmierzchem. Jest tu wiele jachtów stojących na kotwicach i bojach, a w marinie zatrzymują się też luksusowe jednostki z zawodową załogą i ze stewardami obsługującymi właścicieli i ich gości. Ruch i gwar. Zupełnie inne Karaiby. Ale nadal piękne, z ciągle leniwie płynącym czasem.