Szybko odkrywam, że nie wystarcza mi trzymanie się tylko Pacific Crest Trail. Zaczynam uważniej przyglądać się mapom. Znajduję wiele ciekawych zakątków i bocznych szlaków tuż obok głównej trasy. Szkoda mi je pominąć i w rezultacie w Sierra Nevada pokonuję prawie 200 dodatkowych kilometrów, drugie tyle w innych częściach Kalifornii i Oregonie.
Dorzucam kilka szczytów – Mt. Whitney, najwyższy szczyt USA poza Alaską, słynne Half Dome czy Mount Thielsen – a wraz z nimi kolejne 400 km. Moja trasa wydłuża się do prawie 4700 km.
NA TEMAT:
Zaćmienie na szlaku
Dla Oregonu rok 2017 również jest wyjątkowy, nie tylko przez śnieg i pożary. To tutaj PCT przecina się ze szlakiem całkowitego zaćmienia słońca. Zrobienie dobrych zdjęć wymaga przestudiowania map NASA i aplikacji do pozycjonowania słońca oraz nocnych wędrówek, by zdążyć we właściwe miejsce na czas. Usilnie zaklinam też rzeczywistość, aby w kluczowym momencie nieba nie zasnuwał dym, jak przez tydzień poprzedzający zaćmienie.
Chcąc podziwiać to zjawisko jak najdłużej, wyruszam nad Olallie Lake, na samą granicę strefy zamkniętej ze względu na pożar. Gram va banque, ale i stawka jest wysoka. Rankiem 21 sierpnia wiatr zmienia kierunek, przegania dym i odsłania wulkan Mount Jefferson, a księżyc zakrywa słońce.
Oregon jest przepięknym miejscem do wędrówek – z lasów pełnych omszałych drzew co jakiś czas wyrasta wulkaniczny gigant. Maszeruje mi się dobrze, więc dzień po dniu pokonuję maratońskie dystanse. I nie mogę zrozumieć, dlaczego w powszechnej opinii Oregon uchodzi za nudny. Jakby góry w ogóle mogły być nudne
Dwie pory roku w Górach Kaskadowych
Sądziłam, że nic nie dorówna widokom w Sierra Nevada, że będzie to najbardziej spektakularny odcinek. Opinię tę podziela większość wędrowców – może dlatego, że do Waszyngtonu dociera już niewielu. Ludzi widuję tu rzadko, czasem między kolejnymi spotkaniami mija tydzień. Tymczasem krajobraz północnej części Gór Kaskadowych okazuje się po prostu nieziemski.
Tej nierzeczywistości jeszcze dodaje mu fakt, że przybywam tu na przełomie września i października. Jest równocześnie jesień i zima. Słynne waszyngtońskie jagody nasycają pejzaż szkarłatem, a co kilka dni budzę się w świecie przysypanym półmetrową warstwą śniegu.
Góry są puste, strome, na długich odcinkach nie dają możliwości ucieczki. Grzbiety układają się w przepiękne kształty, a osnuwająca je przez niemal cały rok mgła dodaje tylko uroku. Słońce pojawia się z rzadka, ale gdy wędruję akurat tunelem z modrzewi, delikatnie sączy się przez ich żółte igły.
Emocje na mecie
Obawiając się kolejnego, tym razem już ostatecznego ataku zimy, przez Waszyngton niemalże przebiegam. Nie wyobrażam sobie, bym mogła nie ukończyć szlaku. Mój najlepszy wynik to 60 km w jeden dzień, średnia z ostatnich dwóch tygodni – prawie 50 km dziennie, do tego kilka kilometrów różnicy poziomów. Czuję, że tak szybki marsz jest profanacją gór, które zasługują na to, by przyjrzeć się im w spokoju.
Z drugiej strony emocje – związane ze strachem, skupieniem na celu czy odmrożeniem, którego nabawiam się podczas załamania pogody – sprawiają, że odcinek przez Waszyngton przeżywam bardzo intensywnie.
Budząc się po ostatniej nocy pod Wielkim Wozem, oszacowuję z dokładnością do kilku minut, o której stanę na granicy Kanady. Wiem, że pomnik wyznaczający północny kraniec szlaku jest blisko, ale wyłania się w ostatniej chwili zza zakrętu, kilka metrów przede mną.
Nie mam z kim świętować, przytulam się więc do drewnianych pali. Trochę do nich mówię, w oczach pojawiają się łzy. To już naprawdę koniec. Chciałabym nacieszyć się tą chwilą, ale przegania mnie śnieżyca. Tym razem zimowa aura nie odpuści aż do wiosny. Trzy dni później Pacific Crest Trail przykrywa ponad metr świeżego puchu.
Euforia i przygnębienie. Czy poszłabym jeszcze raz? Nawet z siedem razy.