Większość moich znajomych na myśl o chodzeniu po górach lekko się krzywi. Owszem, jest pięknie, ale zadyszka podczas marszu – kto by to lubił? To samo mówią o bieganiu. A co dopiero, jeśli połączyć jedno z drugim?
Dość długo byłam przekonana, że to sport zarezerwowany dla wyczynowców. Nic dziwnego. Najpierw usłyszałam o biegu na Elbrus – bagatela, prawie sześciotysięcznik. Potem o Biegu Rzeźnika. Osiemdziesiąt kilometrów przez Bieszczady? Każdy by powiedział: „To nie dla mnie”. Ale wystarczyło, że zaczęłam biegać krótkie, kilkukilometrowe dystanse po mieście, a potem pojechałam w Tatry. Tradycyjnie maszerowałam z plecakiem, a kiedy już się dobrze rozgrzałam, nagle zauważyłam, że nogi same podrywają się do lekkiego truchtu.
NA TEMAT:
Po alpejsku czy anglosasku?
Na pierwszą próbę wybieram Skrzyczne w Beskidzie Śląskim – lubię mieć konkretny cel, więc jeśli już biec, to na sam szczyt. Biegi, które zaczynają się u podnóża góry, a kończą na wierzchołku, nazywane są alpejskimi. Trasy zazwyczaj nie są długie, ale przewyższenia bardzo wymagające.
Inaczej jest w stylu anglosaskim – wtedy trasa biegnie raz w górę, raz w dół, a meta często jest w tym samym miejscu, co start.
Odkąd w Szczyrku od kilku lat w sierpniu rozgrywany jest Bieg o Złote Kierpce (6,5 km, przewyższenie 762 m), Skrzyczne stało się popularne i zaczęło służyć jako teren treningowy. W ostatnich latach próbuje tutaj swych sił coraz więcej amatorów stylu alpejskiego. Przyjeżdżam z przyjaciółką, która biega od pięciu lat, a ostatnio dość często trenuje w górach.
– Żeby biegać dłużej i szybciej, trzeba wyjść poza swoją strefę komfortu. Inaczej nie pobije się indywidualnych rekordów. A góry stwarzają ku temu najlepsze warunki – mówi Marta.
Fot. Maria Brzezińska
Bieg na Skrzyczne - najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego
Wyruszamy spod stacji kolejki. Podchodzimy do początku niebieskiego szlaku prowadzącego przez Jaworzynę. Zaczynamy od solidnej rozgrzewki – to jednak nie jogging w mieście, po czym ruszamy.
Najpierw łatwy kawałek asfaltem, potem szlak prowadzi polną drogą. Najważniejsze jest opanowanie oddechu, czyli dostosowanie tempa do stromizny, tak aby wyrównać bicie serca, z początku nieprzyzwyczajonego do tego rodzaju wysiłku. Marta podkreśla, że ważna jest technika. Nie tylko odciąża stawy, ale pomaga odpocząć w trudnych warunkach.
– Staraj się nie patrzeć pod nogi, bo wtedy automatycznie pochylasz się do przodu i tracisz energię. Spróbuj się wyprostować – radzi. Biegnę małymi krokami, czuję mięśnie, ale stopniowo przyzwyczajam się do wysiłku. Droga przewija się pod kolejką, nad głowami mijają nas turyści. Wkrótce docieramy na Jaworzynę (961 m n.p.m.). Po lewej widać masyw Beskidu Małego.
Fot. Shutterstock.com
Kiedy droga wchodzi ponownie w las, czuję, że na pierwszy raz mi wystarczy i przechodzę do energicznego marszu. Przynajmniej mogę wreszcie patrzeć pod nogi... Po Marcie nie widać za bardzo wysiłku. Tego lata przygotowywała się do maratonu jesienią – pierwszego w życiu, biegając półmaratony w Pieninach. Teraz cztery kilometry pod górę nie robią na niej specjalnego wrażenia.
Wkrótce szlak opuszcza las i jesteśmy na ostatnim, najładniejszym odcinku. Odsłania się szeroka panorama, widać Jezioro Żywieckie i Babią Górę. Ścieżka przecina trasy narciarskie, aż wreszcie ostatni podbieg (a dla mnie – podejście) doprowadza nas na szczyt Skrzycznego, 1257 m n.p.m. Czas na herbatę w schronisku, od ponad pół wieku prowadzonym przez rodzinę Lohmanów. W weekend potrafią być tu tłumy, ale teraz jest środek tygodnia, oprócz nas jest może kilkanaście osób. Dookoła cisza i spokój.