O piątej rano przeciętny Nguyen z Miasta Ho Chi Minha (identyczne nazwisko nosi prawie połowa z 86 milionów mieszkańców Wietnamu, łącznie z premierem i prezydentem) jest już na nogach. Dzień zaczyna od biegania i gimnastyki w jednym z miejskich parków; zdrowy tryb życia to tutaj podstawa. Po porannej rozgrzewce wraca do domu na śniadanie. Jak co dzień zajada się gorącą zupą pho, z mięsem i makaronem ryżowym. Popija ją kawą z lodem i słodkim mleczkiem skondensowanym. Zakłada kask, maseczkę antyspalinową, a także chroniące przed słońcem rękawiczki i dwupalczaste skarpetki pasujące do klapek japonek. Tak wyposażony wsiada na motorek i rusza do pracy. Gdy wybije 13, to znak, że pora iść na lunch. Nasz Nguyen wychodzi wtedy ze znajomymi z pracy do jednego z sajgońskich barów. Tym razem zamawia ryż z mięsem, rybą lub sajgonkami i obowiązkowo zieloną herbatę z lodem. Po przerwie spędza w pracy kolejne 3 godziny, aby około 17, dołączając do pochodu motorków, wrócić do swojego mieszkania na przedmieściach. Może wyjdzie do baru na Saigon Beer, ale najprawdopodobniej spędzi wieczór z rodziną. Miasto Ho Chi Minha, czyli dawny Sajgon, choć nie jest stolicą, to największe z wietnamskich miast. Jak na metropolię przystało jest fascynujące, ale także zatłoczone, głośne i męczące. Przeciętny Nguyen, jeśli tylko ma taką możliwość, jedzie w wolne dni z odwiedzinami do swojej rodziny na wsi, aby trochę od Sajgonu odpocząć. Ja każdą przerwę w zajęciach na Uniwersytecie Ekonomicznym w Mieście Ho Chi Minha wykorzystuję na podróżowanie po kraju: rejs kanałami Mekongu, plażowanie, wędrówkę po górach północy. Pierwsza okazja na wyjazd za miasto pojawia się, gdy dostaję zaproszenie od swojego kolegi o imieniu Tay do jego rodzinnej wioski w prowincji Tay Ninh. Decyduję się od razu. Muszę w końcu odpocząć od Sajgonu. Tak jak typowy Nguyen.
NA TEMAT:
Lusterko na Demona
Praktycznie cała wioska, w tym także rodzina Taya, pracuje na plantacji kauczukowców. Jego rodzeństwo zabiera nas do lasu i pokazuje, na czym polega ich praca. Nacinają korę i mleczny sok spływa do przymocowanych na pniach miseczek. W tym czasie mama Taya szykuje dla nas obiad. Siadamy tradycyjnie na podłodze w kręgu, wewnątrz którego gospodynie ustawiają mnóstwo małych miseczek z różnymi potrawami, w tym z wietnamskim przysmakiem – świńskimi uszami w plasterkach. Mama Taya z uśmiechem nakłada je do miseczki, a mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko przełknąć je, także z uśmiechem. Po obiedzie gospodarze prowadzą nas do kościoła. Większość Wietnamczyków jest buddystami, ale rodzina Taya należy do katolickiej mniejszości. W Wietnamie trudno jednak mówić o jasnych podziałach religijnych. Buddyzm najczęściej miesza się z taoizmem, konfucjanizmem i pierwotnymi wierzeniami. Niezależnie od wyznania wszyscy Wietnamczycy czczą swoich przodków. W centralnym miejscu domów znajdują się ołtarzyki z wizerunkiem zmarłego dziadka czy babci. W rodzinnym domu Taya także. „Wietnamczycy są też bardzo przesądni. Po wsiach wędrują wróżbici i szamani przepowiadający przyszłość. Wiele osób, w tym moja siostra, wierzy w każde ich słowo”, opowiada Tay. „Horoskopy w kulturze wietnamskiej mają bardzo duże znaczenie. Są one układane na nowy rok, sprawdzane parom przed ślubem. Jeśli horoskop nie będzie pomyślny, to jest to bardzo poważny argument, aby do ceremonii w ogóle nie doszło!”, tłumaczy. O przesądności Wietnamczyków mam okazję przekonać się także wieczorem, gdy zostajemy zaproszeni do sąsiadów Taya na kolację. Zachęcam jedną z domowniczek będącą w zaawansowanej ciąży, aby stanęła z nami do zdjęcia. „Kobiet w ciąży nie można fotografować”, zwraca mi uwagę Tay. „Wierzymy, że mogłoby to źle wpłynąć na dziecko”. Pokazuje mi także lusterko wiszące nad drzwiami do domu. Ma ono odganiać złe moce próbujące przekroczyć próg mieszkania. Po powrocie do Sajgonu po raz pierwszy zauważam, że nad moimi drzwiami także wisi lusterko.
Wyznania Zakupoholiczki
Jeśli ktoś myśli, że w Wietnamie, bądź co bądź kraju komunistycznym, zastanie puste półki z octem – nic bardziej mylnego. W 1984, po latach stagnacji i trwającym od zakończenia wojny kryzysie, władze postanowiły uwolnić gospodarkę i od tego roku w sferze ekonomicznej panuje pełen kapitalizm. W Sajgonie co chwila otwierają się nowe galerie handlowe, ulice przemierzają obwoźni sklepikarze, szerzy się także piractwo. I to do tego stopnia, że w bibliotece mojego uniwersytetu połowa książek to kserówki, a w wielkich sklepach z płytami wręcz nie można dostać oryginału; za równowartość ok. 20 zł kusi antologia Wima Wendersa, a nawet Krzysztofa Kieślowskiego. Raj dla zakupoholików znajduje się jednak gdzie indziej – w Hoi An, małej miejscowości w środkowym Wietnamie. Jadę tam zwabiona opowieściami o uroczym miasteczku, zwanym Wioską Krawców, w którym za bezcen wszyscy szyją sobie krojone na miarę sukienki i garnitury. Hoi An rozwinęło się w XVII wieku jako ważny ośrodek handlu jedwabiem, do którego ściągali kupcy z Portugalii i Holandii, osiedlali się Japończycy i Chińczycy. Dzisiaj miasteczko jest hitem turystycznym, ale mimo szalejących po zakładach krawieckich przyjezdnych zachowało swoją niezwykłą atmosferę. Największe wrażenie uliczki Hoi An robią jednak po zmroku, kiedy sklepikarze zapalają na straganach tradycyjne, kolorowe lampiony.
Etnofaza
Od dwóch miesięcy powinnam już być w Polsce. Kolejny raz przedłużam jednak swój pobyt w Wietnamie, aby jeszcze na koniec pochodzić po górach północy, odwiedzić miejscowość, o której wśród moich znajomych krążą już legendy – Sapę. Do Lao Cai, miejscowości, którą dzieli od Sapy półtorej godziny drogi busem, jeżdżą z Hanoi wygodne nocne pociągi z kuszetkami. Ja jednak (oszukana w agencji turystycznej w Hanoi) jadę całą noc na dwuosobowej drewnianej ławce, którą dzielę z dwójką Wietnamczyków i klatką z kurczakami. Nie zasypiam nawet na chwilę, gdyż jarzeniówki nie gasną przez całą noc, a wielogodzinną drogę umila wietnamski radosny pop lecący z głośników. W drodze z Lao Cai do Sapy szybko zapominam o zmęczeniu, widoki rekompensują wszystko. Jedziemy drogą wśród gór, na których zboczach piętrzą się schodkowe pola ryżowe. Sama Sapa z małej wioski stała się miasteczkiem za sprawą francuskich kolonizatorów w latach 30. XX wieku. Teraz jest miejscem utrzymującym się głównie z turystyki. Przedstawiciele wietnamskich mniejszości etnicznych ściągają do miasteczka, aby sprzedawać wyrabiane przez siebie pamiątki, oprowadzać po okolicy. Samotna wycieczka w góry jest praktycznie niemożliwa. Gdy wychodzę z hostelu Pinokio, w którym zatrzymuję się na te parę dni dołączają do mnie kobiety w czarnych strojach, z wielkimi wiszącymi kolczykami i koszami na plecach. Należą do jednej z 54 mniejszości etnicznych w Wietnamie – Czarnych Hmongów. Oprócz nich północ kraju zamieszkują m.in. Kwieciści Hmongowie, Czerwoni Zao, Biali i Czarni Tajowie. Grupy najłatwiej rozpoznać po strojach, posługują się także odmiennymi dialektami, mają inne tradycje. Kobiety z grupy Czarnych Hmongów prowadzą mnie do swojej wioski, zapraszają do domu i gotują obiad. Po długiej wędrówce nawet zupa z liścia z ryżem smakuje świetnie. Za tak spędzony dzień kobiety nie będą chciały ani grosza, ze swoich koszy wyjmują na koniec własnoręcznie wykonane pamiątki i trzeba będzie zrobić zakupy po lekko zawyżonych cenach. Aby uciec od turystycznej atmosfery Sapy, zobaczyć wioski innych mniejszości etnicznych, ostatniego dnia wypożyczam skuter i na pożegnanie z Wietnamem wyruszam ostatni raz w góry.