Chcę się byczyć: wyspać, pobawić i dobrze pojeść po spędzonych w Afganistanie wyborach prezydenckich i ramadanie. Afgańczycy, u których mieszkałem, budzili mnie codziennie o 3.30 (o ile nie zdążyły mnie zbudzić spadające na Kabul rakiety) na posiłek; następny jedliśmy o 18.50, po nawoływaniu do modlitwy przez muezina. Nie mogłem pić nawet wody, nikt by mi jej nie sprzedał w ciągu dnia. To uciążliwe w zapylonym Afganistanie. A tu raj. Ale postanawiam zostawić sobie Bangkok na deser. Pierwszego dnia ruszam na sławną Khao San Road, mekkę hipisów i backpackerów. Celowo nie biorę przewodnika - postanawiam słuchać rad przyjaciół. Michał pisze mi na Facebooku, że pod koniec lat 80. przez dwa tygodnie miał spore trudności z opuszczeniem tej zabawowej dzielnicy. Wchodzę do pierwszego biura podróży, by kupić bilet na jakąkolwiek wyspę nad Morzem Tajskim, bo od strony Andamanów bardziej leje monsunową porą.
NA TEMAT:
Postanawiam na początek pojechać na Ko Samui, a potem może ruszyć dalej. Ko Samui to największa wyspa na Morzu Tajskim i największy producent orzechów kokosowych na świecie. Stąd najłatwiej się dostać na wyspy Ko Phan Gan i Ko Tao - nurkowy raj. Po autobusowej podróży rano wsiadam na statek na Ko Samui. W porcie w Nathon wynajmuję skuter i pakuję na to maleństwo cały swój dobytek: ogromny plecak, plecaczek z laptopem i torbę fotograficzną. Zatrzymuje mnie policja za jazdę bez kasku. Dostaję mandat, z którym mogę jechać dalej... bez kasku. Po południu wynajmuję mały domek w ośrodku Seaside Bungalow na najdłuższej plaży Chaweng, na wschodzie wyspy. Złoty piasek, palmy jak z reklamówki batoników Bounty i dziesiątki restauracji i barów. Szybki prysznic i "patrol" po okolicy. "Pełen wypas", mówię do siebie w myślach. Jest czysto, infrastruktura rozwinięta pod każdym względem, ale obok tych wszystkich "europejskich" wygód jest też oszałamiające bogactwo kulinarne w budkach na ulicy, którego w Europie (no może poza paroma wyjątkami w azjatyckich dzielnicach i naszym Stadionem X-lecia) ze względu na BHP nie ma. Po Afganistanie i Indiach Tajlandia pod względem rozwoju i porządku wydaje się Europą Zachodnią - tyle że pełną Azjatów. Ale nie tylko. Jest też mnóstwo turystów: zwykłych rodzin z dziećmi w luksusowych klimatyzowanych bungalowach szukających spokoju i wytchnienia, backpackerów w skromnych drewnianych chatkach liczących na przygody rodem z "Niebiańskiej plaży". Jest też trzecia grupa, która wielu przyjezdnym psuje obraz kraju-raju: to spasieni, leciwi seksturyści z młodziutkimi, nierzadko z pięknymi Tajkami. Ci mają parę cech wspólnych (choć nie wszyscy), które dobitnie rzucają się w oczy: obrzydliwą fizjonomię charakteryzującą się wyżej wspomnianym ogromnym bębnem, końcówkę zarostu na czaszce i coś, co trudno oddać słowami: facjatę, która przehulała życie w oparach alkoholu, dymie cygar i czerwonej poświacie przybytków rozpusty całego globu. Jeśli idą po ulicy, to dwa metry przed swoją "niewolnicą"; jeśli jadą na skuterze, to niezależnie od pory dnia raczej ona prowadzi, bo "jej pan" jest już po paru browarach. Prostytucja jest w Tajlandii surowo zakazana, ale ich relacja jest przecież oparta na "friendshipie"... Za radą siostry idę na masaż. Mijam kolejne salony, omijam te z napisem "pink massage" lub "special massage". Panie i "panie-panowie" nawołują swoimi niezwykle piskliwymi głosami i muszę w tym miejscu napisać po polsku fonetycznie, aby oddać "to coś": "Łona masiaś? Kam hi, sieksi men!". W końcu zatrzymuję się przy skromnie i czysto wyglądającym salonie. Zamawiam masaż stóp. Filigranowa Tajka bierze mnie za rękę, prowadzi na sofę, masuje z użyciem olejków. Zrelaksowany spoglądam na portret króla Ramy IX i pogrążam się w słodkiej drzemce. Nagle ktoś łapie mnie za przyrodzenie i pyta: "Ju łona BUM BUM, mister?". Otwieram oczy i widzę śmiejącego się ladyboya. Zachowując kamienną twarz Stirlitza, płacę 200 bathów i wychodzę
Mam dość Ko Samui. Lukrecja pisze: "Olej Samui i jedź do wioski Hong Nai Pan Yai na wyspie Ko Phan Gan". Znowu statek, znowu skuter i jazda przez góry błotnistą stromą drogą. Tego mi było trzeba - znajduję słodki zakątek z plażą i prostymi, uśmiechniętymi Tajami. W czasie wieczornego fireshow poznaję Simone z Rzymu. Nie mamy wspólnego języka: on nie zna angielskiego, a ja włoskiego. Odgrzebuję resztki łaciny ze szkoły w głowie i zaczyna się kleić poważna rozmowa. Zaczynamy od polityki, kończymy na zoologii, jako że Simone jest zoologiem, a na plazmie w barze pyton właśnie połyka owieczkę. Umieramy przy tej językowej prowizorce ze śmiechu i obiecujemy sobie złożenie wizyt w Rzymie lub w Warszawie. Mój pobyt dobiega końca. Wracam do Bangkoku po nową wizę indyjską. "Nie siedź w sieci, tylko idź na ping-ponga!", pisze Marek. "Ping-pong?", pyta kierowca tuktuka na Khao San. Jedziemy na Patpong, dzielnicę rozpusty; tuktuk zatrzymuje się przy kolejce do baru. Na sali pełno wąsatych Hindusów z wytrzeszczem, onieśmielonych izraelskich backpackerów i zalanych w trupa Anglików. Nie miejsce tu, aby pisać o bezeceństwach, które towarzyszą pokazowi, ale PODRÓŻNIK powinien mieć oczy szeroko otwarte. Show dobiega końca, artystka wkłada między nogi flamaster i pisze coś na kartce. Po chwili ją podnosi: "WELCOME TO THAILAND".