W tutejszym metrze leci głośna muzyka, a w parkach fruwają papugi. Bruksela to nie tylko stateczne wielowiekowe budynki przy Grand Place i poważne instytucje europejskie. To także stolica radości, szacunku i zdrowego dystansu do siebie. – Bo czego spodziewałabyś się po mieście, którego symbolem jest siusiający chłopiec? – mruga do mnie starsza barmanka w małym, klimatycznym barze.
Waffles, czyli gofry
Bruksela jest miastem, w którym jest stanowczo więcej tzw. „must do” niż „must see”. Najważniejsze zabytki zobaczymy podczas krótkiego spaceru po mieście. Jednak, aby zrobić wszystko, co należałoby tu zrobić, potrzeba przynajmniej kilku dni. Chociażby dlatego, że większość rzeczy z listy „do zrobienia” zaczyna się od słowa „zjeść”, a jakby nie patrzeć, żołądek mamy tylko jeden.
Proszę Umura, jednego z moich samozwańczych przewodników, by zabrał mnie na słynne belgijskie waffles. – A jakie gofry lubisz? – pyta. – No nie wiem... z owocami? – chyba nigdy nie zastanawiałam się nad moimi gofrowymi preferencjami. Okazuje się jednak, że Umur ma na myśli zupełnie co innego. W stolicy Belgii można dostać różne rodzaje gofrów, w tym dwa najpopularniejsze: równo przycięte w kwadraty gaufres z Brukseli i bardziej okrągłe, o nieregularnych kształtach gaufres z Liège. Prawdziwą miłość rozpoznamy jednak dopiero po kilku gryzach: gofry brukselskie zrobione są z bardziej drożdżowego ciasta, dzięki czemu są lżejsze i chrupiące. Gofry z Liège wydają się być zbite i zdecydowanie słodsze. Nie powiedziałabym tego głośno na ulicy w Brukseli, ale chyba posmakowały mi te z Liège...
Fot. Shutterstock.com
Z goframi poszło mi łatwo, trudniej będzie z innymi belgijskimi specjałami. W Belgii jest podobno dwa tysiące producentów czekolady i ponad tysiąc różnych marek piwa. Umur na wstępie zaznacza, że spróbował wszystkich piw i z nich niewątpliwie najlepsze jest La Chouffe, z czerwononosym skrzatem na etykiecie. Zdania na ten temat są oczywiście wśród Belgów podzielone. Podobnie jak na temat brukselskich frytkarni.
Najlepsze frytki w mieście
Trip Advisor w jednym ze swoich, popartych licznymi badaniami, rankingów ogłosił, że Bruksela jest „najnudniejszą stolicą Europy”. Gdy usłyszałam tę teorię, odezwała się moja przekorna natura. Jaką skalą ocenia się „nudność”? Czy jakiekolwiek miasto, w którym żyje przynajmniej jedna osoba, może nie być ciekawe? Mama zawsze powtarzała mi, że „człowiek inteligentny nigdy się nie nudzi”. Zaparłam się, że teorię nudności Brukseli bezwzględnie obalę podczas mojej wizyty. Tak narodziła się idea „frytkowego questu”, czyli misji, w której przypuszczam atak na najlepsze brukselskie frytkarnie.
„W Belgii jest 10 milionów mieszkańców i 5 tysięcy miejsc serwujących frytki, co znaczy, że jest tam 11 razy więcej frytkarni na belgijską głowę niż McDonaldów w przeliczeniu na jednego Amerykanina” – przeczytałam przed wyjazdem i nie powiem, lekko się przestraszyłam, że z Brukseli wrócę nie jako jedna Ola, ale Ole dwie lub trzy. Okazało się jednak, że wszyscy moi brukselscy znajomi polecają w gruncie rzeczy te same miejsca. Frietland w centrum przy budynku Bourse, Chez Antoine na placu Jourdan, tuż przy europarlamencie, i Friet Flagey na placu Flagey.
Nie dość, że frytki są najlepsze, to jeszcze najmniej kosztują, stoi do nich najkrótsza kolejka, a niektóre z nazw licznych sosów przedstawione są za pomocą zabawnych rysunków.
W pierwszym z miejsc znajdziemy także mitraillette, czyli przedziwne brukselskie danie składające się z pokaźnej buły z frytkami i parówką. W Chez Antoine dania można wziąć z budki do jednego z barów na placu, które pozwalają na konsumpcję produktów z frytkarni przy swoich stolikach. Jednak to Friet Flagey podbiło moje serce. Nie dość, że frytki są najlepsze, to jeszcze najmniej kosztują, stoi do nich najkrótsza kolejka, a niektóre z nazw licznych sosów przedstawione są za pomocą zabawnych rysunków. Bo sosy do frytek to osobna historia! Jest ich podobno 50 rodzajów, ufff... Chyba czas na piwo. Oczywiście belgijskie.
Znajdź swój ulubiony bar
Chciałam iść do słynnego baru wpisanego na Listę Rekordów Guinnessa za największą ilość serwowanych piw (już ponad 2000!) – Delirium Café. – Niech cię nie zmyli nazwa – wyjaśnia mi Umur. – Café w Brukseli nie oznacza wcale kawiarni, tylko bar właśnie. Podobnie jest z brasserie, innym typem baru. Tu oczywiście też dostaniesz piwo, ale i jedzenie. Po chwili dorzuca: – Delirium zobacz jako ciekawostkę. To miejsce dla turystów, brukselczycy tam nie chodzą. Tutaj każdy ma swój ulubiony lokalny bar, gdzie zna wszystkich i może pogawędzić z barmanem.
Fot. Aleksandra Synowiec
W końcu, zaledwie pięć minut piechotą od Delirium Café, odkrywam go. Mój bar. Booze’n Blues to miejsce zupełnie szalone. Jest tu szafa grająca z płytami winylowymi, staroświecka maszyna, która za 50 centów przepowie ci przyszłość oraz starsza barmanka rozmawiająca ze wszystkimi siedzącymi przy barze klientami. – Symbolem Paryża jest strzelista wieża Eiffla, symbolem Nowego Jorku dumna Statua Wolności, a my mamy siusiającego chłopca – mówi.
Brukselczycy lubują się w ubieraniu rozkosznego bobasa z fontanny w tysiące szytych na miarę ubranek. Kostiumy należące do Manneken Pis można oglądać w miejskim muzeum. – Mamy jeszcze figurki siusiającej dziewczynki i siusiającego psa – śmieje się barmanka. – A tutaj niedaleko, przy kościele św. Katarzyny, urządzono toaletę, gdzie pisuary są bezpośrednio na murach kościoła.
Papugi w parkach
Barmanka tryska anegdotami niczym Manneken Pis wodą. – Z papugami to było tak, że w latach 70. kilka uciekło z zoo. Nie mając naturalnych wrogów, stały się niepodzielnymi władcami parków. Papugi to takie brukselskie gołębie. Ani się spostrzegam, a jestem już przy czwartym piwie. Pora na mnie!
Zaczyna padać, osłaniam więc głowę chustą i biegnę na oślep. Zatrzymuję się na światłach, rozglądam zaskoczona wokół. Nikt sobie nic nie robi z deszczu. Nie ma parasola, kaptura ani nawet skwaszonej miny. Jakby ten deszcz nie istniał, jakbym widziała go tylko ja. Zakładam chustę z powrotem na szyję, podnoszę wysoko czoło i uśmiecham się do kolorowego tłumu przechodniów. Szalona brukselska wieża Babel zdaje się śpiewać „Ciągle pada” Czerwonych Gitar. A może jest to po prostu najszczęśliwsza z wersji „Ody do radości”?