W góry
Ruszam w najdziksze góry w Polsce. Ze Starego Sioła w Wetlinie prowadzi żółty szlak na Przełęcz Orłowicza. Można z niej odbić w prawo na Połoninę Wetlińską – mój dzisiejszy cel. Trasa według znaków liczy 4,5 godziny, ale łagodne zbocza wręcz zachęcają do szybszego marszu i ostatecznie Chatka Puchatka (słynne, najwyżej położone w Bieszczadach schronisko) ukazuje mi się po około dwóch godzinach.
Przede mną rozpościera się szeroka przestrzeń. Grzbiety połonin porastają jasne trawy, a całość układa się w falujące aż po horyzont linie, każda o innym odcieniu. Oddalam się od budynku, a tym samym gromady otaczających go ludzi, i przysiadam z boku na skałach. Prawdziwy klimat gór można poczuć, kiedy słońce chyli się ku zachodowi, a na połoninie zostają tylko górscy wyjadacze, którym nie straszny nocleg w schronisku bez prądu, bieżącej wody i kanalizacji. Ba, dla niektórych właśnie niepowtarzalny klimat jest największą atrakcją Bieszczad. Dziś jednak atmosfery typowej dla tych gór poszukam gdzie indziej. Zbiegam w dół na Przełęcz Wyżną i kieruję się w stronę Czarnej, gdzie czeka na mnie gawędziarz jakich mało.
Mów mu Łysy
Kto czytał „Majstra Biedę” Andrzeja Potockiego, ten wie, o kim rzecz. Ale jak to z książkami bywa, nie zawsze idealnie odpowiadają rzeczywistości, mnie zaś ciekawi wątek słynnych bieszczadzkich zakapiorów. Przyjeżdżali tu i romantycy w poszukiwaniu wolności, i awanturnicy, goniący za męską przygodą, i rozbitkowie bez swego miejsca na ziemi.
Przyjeżdżali tu i romantycy w poszukiwaniu wolności, i awanturnicy, goniący za męską przygodą, i rozbitkowie bez swego miejsca na ziemi.
Alkoholem zapijali zadrę w sercu lub zwykły trud egzystencji; wielu odeszło w ten sposób na tamten świat. Najtwardsi przetrwali, tworząc bieszczadzką legendę. Ile w nich prawdziwie niespokojnego ducha, a ile zwykłej ucieczki od codzienności?
Przed rozmową ze skazanym na bluesa rzeźbiarzem Adamem „Łysym” Glinczewskim, układałam sobie w głowie pytania, jednak z chwilą przekroczenia progu pracowni czuję, że to spotkanie będzie rządzić się własnymi prawami. Wita mnie mocny, konkretny uścisk dłoni, a ja już wiem, że dobrze trafiłam. Za chwilę zresztą upewnia mnie w tym sam Łysy, kiedy wspomina Jerzego Harasimowicza i Stare Dobre Małżeństwo.
− Oni owszem, pisali pięknie i wspaniale, ale to wciąż spojrzenia ludzi z zewnątrz. To taka cukiernia zza szyby; my zaś jesteśmy w cukierni po tej właściwej stronie, gdzie jest zaplecze, gdzie jest prawdziwie. Jeśli ktoś chce posłuchać piosenki bieszczadzkiej, niech jedzie do Rycha Szocińskiego w Cisnej, do mnie albo do Chmiela.
I tak zaczyna się parogodzinna gawęda Łysego, której się w głównej mierze przysłuchuję. Jedna historia przywołuje następną, gdzieś w tak zwanym międzyczasie na stole pojawia się pyszna wiśniówka, a opowieściom zaczyna towarzyszyć delikatne brzdąkanie gitary.
Bieszczadzki zakapior Adam "Łysy" Glinczewski, fot. Maria Brzezińska
− Kiedy przyjechałem w Bieszczady, miałem 26 lat, uporządkowany stosunek do służby wojskowej i zawód, ale bieszczadnikiem zwą się ludzie, którzy rzeczywiście z tego terenu w jakiś sposób żyli. Na początku pracowałem w lesie przy wycince. Dziś, po 30 latach, już się tam nie da przejść – wszystko odrosło. Przyroda ma swoją siłę, trzeba jej tylko dać czas i możliwość.
Przygrywa mocniej i śpiewa pieśń, w której odzwierciedlenie znalazło kilka lat w charakterze drwala. Podkreśla, że w typowej bieszczadzkiej piosence turystycznej w ogóle się o pracy nie śpiewa, a „mówiąc najprościej i po męsku, żeby w Bieszczadach przeżyć, trzeba było zapier...”. Ma mocny, szorstki głos, w którym kryje się jednak jakaś niewypowiedziana tęsknota.
Zerkanie na gryf to nie jest dowód nieśmiałości – wyjaśnia Łysy. – Mam uszkodzoną lewą dłoń, dlatego nie wyjdę poza pewną barierę techniczną, ale czasem stwarza to fajne sytuacje. Trafiają się przyjezdni, którzy chcą mnie wspomóc muzycznie, biorą gitarę i gramy razem. Zdarzyło się w Cisnej, że podłączyło się sześciu muzyków, w tym jeden Niemiec. To był ostatni koncert Bieszczadzkich Aniołów [Festiwal Sztuk Różnych „Bieszczadzkie Anioły”, którego inicjatorem był lider Starego Dobrego Małżeństwa, odbywał się w latach 2001-2009 w Cisnej. Jego miejsce zajęły Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką w Rozsypańcu, podczas których można posłuchać poezji śpiewanej, piosenki turystycznej i spotkać się z twórcami].
– Kiedy zaczęliśmy grać, najpierw zabrakło ludzi pod festiwalową sceną, później zapełnił się chodnik koło nas, a potem przez drogę w Cisnej nie dało się przejechać – śmieje się.
I tak mija nam dzień, opowieść po opowieści, blues za bluesem – o trudach pracy i o pierwszej miłości, o przyjaźni i o starości, o ludziach i o trwałości. Jeśli więc chcecie otrzeć się o bieszczadzki świat i posłuchać „śpiewu polskiej duszy”, zajrzyjcie do Czarnej, ale nie powiem wam dokładnie, gdzie jest pracownia Łysego – kto ma trafić, sam znajdzie.