Twoja książka wydaje się odejściem od tego, czym się zajmujesz. Jak to się stało?
Z moich wyjazdów zawsze chciałam przywieźć węższy, bardziej soczewkowy materiał. Przy takim newsowym tempie było to jednak bardzo trudne. Chciałam też nauczyć się pracy nad projektem długoterminowym. Poza tym potrzebowałam przewietrzyć głowę po roku spędzonym na Ukrainie. Impulsem natomiast było to, że przy okazji zlecenia fotograficznego w Bieszczadach poczułam, że bardzo chcę dowiedzieć się więcej o ludziach, tzw. legendach bieszczadzkich.
Funkcjonuje mit zakapiora. Jak on się ma do twoich bohaterów?
Mnie się to określenie wydaje niesprawiedliwe wobec ludzi, którzy faktycznie tworzyli Bieszczady. Wśród tych, którzy zasiedlali je w latach 50., było wielu robotników, takich prawdziwych ludzi pracy. Dobrym przykładem jest Józef K. – wypalał węgiel, pomagał przy ścince. Dziś pracuje w lesie – w sezonie zbiera jagody, grzyby i poroża, czyli „chodzi na rogi”. Ma wielki szacunek do natury. Lutek Pińczuk własnymi rękami zbudował schronisko. A ci, których nazywa się zakapiorami, to tacy, którzy pójdą, nachleją się, spędzą noc w rowie, a później snują te swoje pijackie opowieści. Dla wielu osób to jest może atrakcyjne, ale nie dla mnie.
Co łączy ludzi, których sportretowałaś w swojej książce?
Wszyscy są silnie naznaczeni samotnością. Ale oni nie powiedzą wprost, że są samotni albo że im to przeszkadza. Oni po prostu nie mają czasu się nad tym zastanowić. Wyobraź sobie, że spędzasz 10 zim, śpiąc w piwnicy, grzejesz się jedynie prowizoryczną kozą. Jesteś zupełnie sama. Również w Boże Narodzenie. Nie myślisz jednak o tym, bo twoim jedynym zadaniem jest to, żeby przetrwać.
NA TEMAT:
Uderzyło mnie, jak bardzo twoi bohaterowie są związani ze zwierzętami.
Zauważ, że w ich świecie nie ma Boga. Oni w niego nie wierzą. Wierzą tylko w siłę przyrody. Bóg im w niczym nie pomoże. Tylko natura da im jedzenie i przetrwanie. A jeśli się jej sprzeciwisz, nie masz szans, jest o wiele silniejsza niż ty. Nie okiełznasz jej. Jedyne, co możesz zrobić, to okazywać jej szacunek. Nawet potężni GOPR-owcy są bezradni, gdy w lesie w nocy wieje silny wiatr i sypie śnieg; tracą orientację. Zwierzęta dają moim bohaterom bliskość. Lutkowi życie uratował jego pies, bo go ogrzał. Henryk Victorini, który ostatecznie nie trafił do książki, opowiadał mi, jak pędził bydło przez San, by je sprzedać. Po powrocie do domu dowiedział się, że musi po nie wrócić. Krowy stały i płakały za nim, nie chciały wejść do ciężarówki. Wrócił, oddał pieniądze i zabrał zwierzęta ze sobą.
Niektórzy mieszkali z końmi. Zwróciłam uwagę zwłaszcza na panią Magdalenę Osuchowską.
Ona jest bezkompromisowa – kiedy miała ochotę, to, jak sama mówi, po prostu wsiadała i jechała w przestrzeń i pustkę. Józef Polański miał 18 koni. Żył i wędrował z nimi. Uwielbiał Chełmońskiego i jak sam mówi, żył jak w jego obrazach. Zmienił się jednak system, weszła prywatyzacja. Wprowadzili się tu ludzie, którym zaczął przeszkadzać. Spalono mu dom. Za komuny nikogo nie obchodziło, co robił. Poza tym odkąd powstał park narodowy [1973 r. – red.], przepisy zabraniały mu też chodzić z nimi. Musiał sprzedać konie. To złamało mu serce.
Bieszczady były poza prawem?
Tu prawo po prostu nie dochodziło. Milicja nie zapuszczała się w te rejony. Była totalna wolność. Na Połoninie Caryńskiej zamieszkali hipisi, kolorowe ptaki. Żyli poza systemem. Teraz to niemożliwe. Bieszczady stały się turystyczne.
To dlatego jeździłaś tam zimą, żeby nie spotykać turystów?
Latem nie ma samotności. Bywało, że przyjeżdżałam w ciągu roku odwiedzić moich bohaterów. Wiosną zrobiłam portrety trzem osobom. Żaden nie wyszedł tak, jak chciałam. Oni nasiąknęli słońcem, energią i czuli ludzi wokół. To zima daje taką totalną izolację, wycisza i wycina rzeczywistość.
Bieszczady funkcjonują w dwóch trybach: turystycznym i zimowej pustki?
Latem zawsze słychać ludzi. Zimą jak wyjdziesz w nocy do lasu i zgasisz latarkę, a niebo jest bezgwiezdne, to nie ma różnicy, czy otworzysz, czy zamkniesz oczy. Jest czarno. I ta piekielna cisza. Łamana tylko przez jakieś zwierzę albo skrzypienie drzew.
Fotografie natury zajmują dużą część twojej książki. To zupełnie inny rodzaj zdjęć niż te, które robisz na co dzień.
Bardzo chciałam sfotografować naturę. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Zawsze myślałam, że zajmę się tym na tzw. emeryturze, że to będzie mój azyl i uspokojenie. A tu nagle poczułam, że ta przyroda mi coś da, coś ważnego. Może nauczę się czegoś zupełnie nowego? Te zdjęcia to emocjonalny krajobraz. Chciałam zawrzeć w nich pustkę, stan zawieszenia, samotność.
Myślę, że udało ci się uchwycić tę pustkę. Jak robiłaś te fotografie?
Aparatem wielkoformatowym. Tak samo wykonywałam portrety. Natomiast podczas wędrówek do ludzi robiłam coś w rodzaju szybkich notatek zdjęciowych – używałam małego aparatu.
Na czym polega fotografia wielkoformatowa?
Zamiast ciągłej kliszy masz pojedyncze błony, które wkładasz w kasetki o wymiarze 4 na 5 cala. Każdy negatyw mogę wywołać inaczej, mam większą powierzchnię naświetlania, większą kontrolę nad obrazem. Cały sprzęt waży 28 kg. A zdarzało się, że wędrowałam również z namiotem. Lubiłam chodzić nocami.
Bywało niebezpiecznie?
Mój przyjaciel GOPR-owiec mówił mi, że nikt z mieszkańców nie chodzi nocą. Oni wierzą, że w ciemności kryje się demon, zło, licho jakieś. Chodzi o to, że w takich warunkach wyostrza ci się słuch i wyobraźnia szaleje. Wariujesz. Tak naprawdę niewiele może ci się stać – wilk cię nie zaatakuje, ewentualnie możesz wpaść do gawry i trafić na śpiącego niedźwiedzia. Przez śnieg nie wiesz, po jakiej pokrywie chodzisz.
Specjalnie gasiłaś światło i otaczałaś się ciemnością?
Wtedy zmienia się percepcja. Chociaż ona się zmienia również pod wpływem wysiłku. Potrzebowałam tego. Takiego wejścia w stan podobny do medytacji. Inaczej wtedy postrzegam świat, jestem jakby w tunelu i niesamowicie koncentruję się na tym, jak moje oko buduje kadry.
Zdjęcia u ludzi nie wymagały takiego skupienia?
Tu chodziło o szybką rejestrację. Chciałam pokazać przestrzeń, w jakiej mieszkają moi bohaterowie w zestawieniu z przyrodą. Bo wszyscy przyjechali tu właśnie dla natury – dla jej piękna i ogromu. Warunki, w jakich żyją, są bardzo surowe. Henri na przykład mieszka w baraku.
Henri trafił w Bieszczady z Niemiec. Kim on jest?
Jest wędrownym czeladnikiem – cieślą. Przeszedł specjalną, nawiązującą do średniowiecznych tradycji szkołę rzemiosła – to dość popularna sprawa w Niemczech. Ludzie uczą się fachu jak przed wiekami, terminują, zdobywają dyplom, a potem wkładają specjalny strój, biorą tobołek z narzędziami i ruszają piechotą w drogę, by najmować się do pracy u spotkanych osób. Muszą tak podróżować przez trzy lata – pierwszy rok w swoim kraju, potem ruszają w świat. W ten sposób właśnie Henri znalazł się w Bieszczadach. Postanowił kupić ziemię, przez trzy lata budował dom – spełnił swoje największe marzenie. Robił to starą techniką, bez użycia gwoździ, a do izolacji wykorzystał słomę i glinę. Raz wyjechał na Wigilię do Niemiec i ktoś mu ten dom spalił. Został tylko ceglany piec.
Najbardziej tragiczną postacią wydaje się Adam.
On przyjechał w Bieszczady dla matki. Kiedy odeszła, został zupełnie sam. Jest świadom tego, że jeśli mu się coś stanie, nikt mu nie pomoże. Mówi: „Któregoś dnia wpadnę do potoku i już się nie podniosę”. To nie jest wyraz zgorzknienia, tylko faktyczny stan rzeczy.
Jako ostatnia pojawia się Krystyna. Jest córką legendarnego rzeźbiarza Zdzisława Radosa, jednak nie dowiemy się tego z twojej książki. To celowy zabieg?
Nie określam w żaden sposób tego, kim są moi bohaterowie. Chcę, żeby to, co sami mówią, ich opisywało. Poza tym chciałam zrobić coś zupełnie innego niż Andrzej Potocki [w książce „Majster Bieda, czyli zakapiorskie Bieszczady – red.], gdzie masz np. postać Radosa i cały jego życiorys. Mnie zależało tylko na pokazaniu tych zdań, które oni sami wypowiedzieli w rozmowie o samotności. One dużo o nich mówią.
Krystyna mówi o sobie, że „ludzie ją stwarzali”. Musi być jej bardzo trudno, odkąd została sama.
Była bardzo kontaktowa, otaczała się mnóstwem osób. Przez wiele lat prowadziła schronisko, z którego została wyrzucona i wylądowała w Łupkowie, na samym skraju Bieszczad. Bardzo długo do niej szłam. Powiedziałam: „Krysia, ty mieszkasz na końcu świata”. Odpowiedziała: „Koniec świata jest na lewo, ja mieszkam za nim”. Przed jej domem faktycznie jest skręt do schroniska Chata na Końcu Świata.
Co kierowało tymi ludźmi, że porzucili swoje dotychczasowe życie? To była świadoma decyzja? Ucieczka?
Ucieczka też jest świadomą decyzją. Gier [Michał Giercuszkiewicz, były muzyk zespołu Dżem – red.] chciał zrobić detoks. Józef K. znalazł tu pracę, Urszula zafascynowała się Lutkiem – przyjechała na zbiory jagód, a on jak w westernie podjechał na koniu i ją zabrał na przejażdżkę. Polański zawsze chciał być wolny, Henri – żyć w lesie. A babcia [Magdalena Osuchowska – red.] po prostu rzuciła wszystko, opuściła męża i wsiadła na konia.
Wciąż jesteś z twoimi bohaterami w kontakcie?
Z każdym wiąże mnie zupełnie inna, osobista relacja. Wszyscy są dla mnie tak samo ważni. Tylko z babcią nie mam kontaktu. Syn ją zabrał. Jak jej robiłam portret, powiedziała mi: „Nie wiem, czy pani jest tego świadoma, ale robi mi pani zdjęcie tuż przed moją śmiercią”. To jest świat, który odchodzi. Ja w takim ostatnim momencie zrobiłam tę książkę.
Kim jest Agata Grzybowska
(ur. 1984) Fotoreporterka, mieszka i pracuje w Warszawie. Absolwentka fotografii Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi. Zawodowo związana z „Gazetą Wyborczą”. Współzałożycielka kolektywu fotograficznego inPRO, który działa na rzecz rozwoju fotografii prasowej i fotoreportażu. W 2013 r. zajęła II miejsce w konkursie Grand Press Photo za multimedialny reportaż „Zabić geja”. Laureatka Grand Prize BZ WBK Press Photo za zdjęcie „Czarnego czwartku” na Majdanie w Kijowie (2015). W 2017 r. nakładem wydawnictwa Blow Up Press wydała album fotograficzny pt. „9 bram, z powrotem ani jednej”.