Narodywsja! Kadzielnica chrzęści, wypuszczając wonne kłęby pod sklepienie. Kapłan ni to recytuje, ni to śpiewa, jego słowa są prędkie, niecierpliwe, jakby goniły za tym, co niepojęte. Parafianie okutani w kożuchy żegnają się po trzykroć, zamaszystymi ruchami dłoni odganiają sen, otulający ich wraz z ciepłem oddechów. Bije dzwon, niesie nowinę w mroźną ciemność, w której cerkiew skrzy się jak błękitny diament. Jest wpół do czwartej, noc z 6 na 7 stycznia. W Werstoku trwa prawosławna pasterka. Syn Bożyj narodywsja! Taką nowinę trzeba zanieść w każde progi: choćby najskromniejsze, na krańcu wsi, w cieniu puszczańskich drzew. A z nowiną – pomyślność, zdrowie i odrobinę radości. Hej, kolęda!
NA TEMAT:
Śmierć z prześcieradła
– Czy można kolędować? – Dima stuka kosturem w szybę. – Można śpiewać, można kolędować! – śmieje się gospodyni i uchyla drzwi. Włażą jedno za drugim, z mrozu do sieni, cisną się do kuchni. W kuchni stół, za stołem babcia, w babciny fartuch wtulona wnuczka: trochę zlękniona, a trochę ciekawska, co to za straszydła. Ale nie trzeba się bać. – Dobryj weczir tobi, pane hospodarju, radujsja! Oj radujsja, zemle, Syn Bożyj narodywsja! – śpiewają na powitanie, jak nakazuje tradycja.
– U nas od zawsze kolędnicy chodzili – pani Maria częstuje chlebem z szynką i mandarynkami. – Kiedyś pod oknem śpiewali, do środka się ich nie puszczało – dodaje. Ale nie tylko tym różnią się ci dzisiejsi. Stroje mają niezwykłe: Diabeł – rogi wielkie jak u koziorożca, że aż sople z dachu strąca; Żyd – szubę ogromną i twarz skrytą pod maską z gałganka i guzików; dwie Babuszki – czapy kolorowe i obszyte frędzlami jak u indiańskich szamanek. Wilk groźnie łypie ślepiami osadzonymi w prawdziwym futrze. Zaraz, jak to? Wilk po kolędzie? – Artystyczni Kolędnicy odwiedzają gospodarzy w Policznej i sąsiednich wsiach od kilku lat – wyjaśnia Agata Rychcik, jako jedyna w korowodzie bez przebrania (za to z dzwonkiem). Wraz z mężem Dariuszem Skibińskim prowadzi we wsi Stowarzyszenie Kulturalne Pocztówka, które organizuje akcję. – Nawiązaliśmy do podlaskiej tradycji. Dziś ciągle widuje się tu kolędników, ale rzadziej niż kiedyś.
I prawie nigdy w przebraniach. – Stroje zaprojektowała Elena Stupa, znajoma scenografka z Ukrainy – opowiada Dariusz, aktor i reżyser teatralny. Dziś robi za kierowcę, bo odwiedzimy gospodarzy nie tylko w Policznej, ale też w Werstoku i Wilukach. – Zapiski etnografów i przedwojenne zdjęcia potraktowała jako inspirację, nie chodziło o wierną rekonstrukcję. Za to tak samo jak dawniej wszystkie materiały zebraliśmy od gospodarzy. Pytaliśmy, co kto zbędnego ma w obejściu. Ludzie wyciągali ze strychów koce, palta, bieżniki, dywany, tkaniny, kożuchy, ktoś dał rogi ze ściany stodoły. Kiedyś chłopaki też robili przebrania z tego, co w domu zbywało – opowiada. Wkładali stary mundur dziadka, płaszcz Śmierci szyli z dziurawego prześcieradła, Diabła ubierali w znoszony kożuch, gębę smarowali sadzą. – Tamte stroje były ascetyczne, bo na wsi panowała bieda. A teraz mamy czasy nadmiaru, wszędzie pełno rzeczy – przekonuje. – Uznaliśmy, że jeśli odradzać tradycję, to na miarę epoki. Nie ma sensu szyć skromnych kostiumów z chudych lat. Niech się ten dzisiejszy zbytek w strojach manifestuje.
Inni są też kolędnicy. – Skąd wy? – pyta gospodarz w którymś z kolejnych domów, rozparty z dwoma wąsatymi kolegami na tapczanie przed telewizorem. – Z Hiszpanii, Ukrainy, Francji...
***
Cały tekst Bartka Kaftana przeczytasz w styczniowym wydaniu magazynu „Podróże”.