Śnieg przykrył zmarznięte trawy, szczelnie otula rozrzucone po polu głazy. Dochodzi aż nad brzeg jezior, których lód jeszcze nie skuł do końca. Morenowe wzgórza falują, układając się czasem w niezwykłe kształty, jak gdyby gleba była miękką masą, ugniecioną rękoma wprawnego plastyka. Suwalszczyzna to jedno z nielicznych miejsc w Polsce, gdzie krajobraz wysoczyzny łączy się z pojezierzem, i to w tak wyrazisty sposób. W roli twórcy wystąpił lodowiec, a formom, które jego cielsko wyryło, geomorfolodzy nadali poetyckie nazwy. Jestem w krainie ozów, kemów i drumlinów.
NA TEMAT:
Cisza pośród wzgórz
Nie raz tej zimy słyszałam, że mamy piękną jesień. Kiedy jednak w Warszawie wypatrywaliśmy śniegu, tu już zapadam się w nim po kolana. Co gorsza, moje miejskie śniegowce są tak śliskie, że zanim zdążę się zorientować, leżę na plecach jak nieporadny żuk. Jedynie lustrzankę triumfalnie trzymam w górze. Wstaję, rozcierając obolałe boki i łokieć; rozglądam się, czy nikt nie widział. Gdzie tam. Dookoła pustkowie, a w nim jedno raptem obejście. Człowieka ani widu, ani słychu. Przede mną wyrasta „suwalska Fudżijama”, czyli tak naprawdę Góra Cisowa. Stała się symbolem regionu, a to ze względu na swój harmonijny, wybijający się w krajobrazie kształt stożka. Wygląda, jakby była usypana ludzką ręką, stąd zwana jest czasem Górą Sypaną, a jezioro nieopodal – Jeziorem Kopanym. Na ścieżce, która prowadzi na szczyt, widnieją jedynie ślady psa. W połowie zbocza dołączają do nich małe raciczki sarny, i tak lawirują wspólnie, aż do czubka wzniesienia. Trzeci trop burzy delikatne wzory; co kilkanaście metrów naznaczony jest wielkimi plackami, zdradzającymi moje kolejne upadki. Kiedy staję wreszcie na górze, za mną rozciąga się wielka równina z rozrzuconymi po niej siedliskami, a przede mną łańcuchy wzgórz; gdzieś między nimi wije się rzeka Szeszupa. Jest cisza i spokój. Czasem tylko przerywany podmuchami wiatru. Zaciągam głęboko kaptur i staję tyłem. Mróz wdziera się pod ubranie, ale chcę jeszcze chwilę napawać się widokiem. Miejski gwar i natłok codziennych spraw, to wszystko zostało gdzieś daleko. Krótki zimowy dzień chyli się ku końcowi. Zalesione pagórki nabierają niebieskawo-szarych odcieni.
Kurna chata
Rano za oknem powoli wirują płatki śniegu. Gdy jadę do Przełomki w poszukiwaniu Galerii Wiejskiej państwa Mackiewiczów, jest ich coraz więcej. Mniejszych dróg nikt nie odśnieża. Na szczęście moje miejskie autko całkiem dobrze sobie radzi, choć trochę nami zarzuca w śnieżnych koleinach. Śmieję się z siebie, bo kompletnie nie doceniłam Suwalszczyzny. Gdybym jechała w góry – to co innego. Założyłabym goreteksy, wzięłabym ciepłe rękawice, buty z wibramem. A tu okazuje się, że trzeba było się ubrać jak na wyprawę. Jednak uderza mnie co innego. Świadomość, że w pogoni za ciszą tak często jeździmy na południe Polski, mając w głowie obraz majestatycznych gór – a tam kram na kramie, knajpa przy knajpie, turystów bez liku, kwatery rezerwowane z dużym wyprzedzeniem, długo by wyliczać. Żeby od tego uciec, trzeba pójść wysoko, do schroniska – a zimą nie da rady bez dobrej kondycji i sprzętu. Tymczasem od momentu, kiedy w Jeleniewie zjeżdżam z głównej drogi w stronę Przełomki, jedyną oznaką ludzkiej bytności jest dym, gdzieniegdzie unoszący się z kominów nielicznych domów. Wieś wygląda, jakby zasnęła pod białą pierzynką. Pierwsze żywe stworzenie, jakie napotykam na swej drodze – wielki, bury kot – na mój widok ucieka, aż się kurzy.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże