Zawsze, kiedy wracam na weekend do domu, wypatruję dawnej granicy Prus Wschodnich. Choć od lat nie ma na niej szlabanów, wciąż nie sposób jej przeoczyć. Raptem znikają siermiężne domy i płaczące wierzby na melancholijnych łąkach. W to miejsce pojawiają się zielone wzgórza, zasnute mgłą lasy i rozsiane po okolicy chatki z czerwonymi dachami. Droga wije się, omijając błękitne jeziora, a mnie trudno oprzeć się wrażeniu, że to już jakiś inny kraj. Jedzie się w końcu przez tereny, które aż do ostatniej wojny nigdy nie były polskie, chociaż Melchior Wańkowicz, który w latach 30. ubiegłego wieku odbył tu reporterską wyprawę kajakiem, rozmawiał z tutejszymi mieszkańcami po polsku. Dużą część ludności stanowili wówczas Mazurzy, mówiący osobliwą staropolską gwarą z niemieckimi naleciałościami. Nadszedł jednak pamiętny rok 1945, kiedy przed nadciągającą ze wschodu armią uciekła większość z nich. Razem z mieszkańcami znikała miejscowa kultura.
Wakacje na Mazurach - najciekawsze atrakcje. Nietypowe rozrywki dla wybrednych
Znam opowieść mojego dziadka, który przyjechał w te strony tuż po wojnie i podczas jednego ze spacerów trafił na dworzec w Lecu (dziś Giżycko), gdzie zobaczył peron cały zastawiony fortepianami. Zrabowane z domów i pałaców, czekały tam na pociąg w kierunku wschodnim... Kraina Jezior Mazurskich wyludniła się. Nowi mieszkańcy napływali powoli z Wileńszczyzny, Kresów czy Mazowsza i nie patrzyli już w przeszłość. Mazury wymyśliły się więc na nowo, odkryły turystykę i promują się dziś jako Cud Natury.
Ryn
Miasteczko Ryn dawniej nazywało się Rhein, podobno ze względu na jezioro, które krzyżackim rycerzom przypominało szerokie zakola i strome brzegi Renu. Na takiej nadbrzeżnej skarpie stał dom, w którym mieszkałem przez pierwsze lata dzieciństwa. W pamięci dobrze mi utkwił widok z balkonu – błękit jeziora, wyspy, lasy, zatoki i sunące daleko w oddali białe żagielki. Ci pod żaglami, co obierają właśnie kurs na Ryn, widzą wyłaniający się zza cypla szereg domków, nad którymi góruje pokaźnych rozmiarów XIV-wieczny zamek. Jeszcze kilka lat temu bardziej pasowałoby tu słowo „zamczysko”. Niszczejąca budowla naprawdę straszyła ze wzgórza na tyle skutecznie, że żeglarze wpadali tu zwykle tylko na zakupy i zmykali z powrotem na szlak. Zabytek przekształcono w hotel i znów wygląda jak w późnym średniowieczu, a nawet lepiej – Krzyżacy z pewnością nie mieli takiej eleganckiej restauracji i SPA w piwnicach...
Rewitalizacja zamku tchnęła nieco życia w senne miasteczko. Nad mniejszym jeziorem wyładniała miejska plaża, a dokoła akwenu poprowadzono ścieżkę rowerową. Różnica poziomów między jeziorami (6 m) podsunęła Krzyżakom pomysł wykopania kanału, nad którym postawili młyn. Od ubiegłego roku znów obraca się tu młyńskie koło, ale jest tylko dekoracją, bo młyn nie pracuje. W dawnej stylistyce urządzono gościniec z kawiarnią, gdzie wreszcie można wypić porządne latte, a z tarasu roztacza się widok na nowiutką marinę, do której co rusz zawijają jachty. Zanim wyruszymy stąd w rejs, warto spędzić nieco czasu w miasteczku i przekonać się, że pogodzenie się z własną historią wyszło mu wyraźnie na plus.
Jezioro Ryńskie
Jezioro Ryńskie wydaje się idealne na rozpoczęcie żeglarskiej przygody. Wystarczająco duże, by złapać porządny wiatr i na tyle małe, by się na nim nie zgubić. Płynie się cały czas na południe, a że jesteśmy na uboczu głównego szlaku, nie trzeba urządzać slalomu między jachtami. To dobra wiadomość dla początkujących żeglarzy czy dla tych, którzy potrzebują paru chwil za sterem, by sobie odświeżyć zasady żeglugi. Technika, zasady, nazwy są takie same jak na oceanach, tyle że w przyjaznej mikroskali. Inaczej jednak niż na morzu, zwykle wraz z zachodem słońca, wiatr znika i warto rozejrzeć się zawczasu za przystanią na nocleg. Mnie ta chwila zastaje zazwyczaj na wysokości zatoki Skonał, zacisznej, otoczonej stromym brzegiem i porośniętej sosnowym lasem. Zbierając wieczorem gałęzie na ognisko, można wypłoszyć bobry, które do gromadzenia drewna podchodzą bardziej ambitnie i usiłują powalić całe drzewa.
Mazurskie kanały
Nieco dalej jest wejście do Kanału Tałckiego, gdzie zmierza już więcej jachtów. Mazurskie kanały to wynalazek, bez którego cała żegluga sprowadzałaby się do kręcenia w kółko po jednym jeziorze. Na pomysł stworzenia tu drogi wodnej, pierwszy wpadł mistrz krzyżacki Winrich von Kniprode, który w 1379 r. spływał tędy do Wisły. Kanały z prawdziwego zdarzenia wybudowano w XIX w., celem spławiania drewna. W 1856 roku trasą tą zaczął regularnie kursować pierwszy statek parowy Masovia i musiał to być naprawdę piękny widok. Dziś turystyczne łodzie suną w obie strony jedna za drugą, chociaż mnie, jak pamiętam, największą frajdę sprawiało przed kilku laty pokonywanie kanałów prawdopodobnie ostatnią łódką na Mazurach bez silnika. Trzeba było ją burłaczyć, czyli ciągnąć za cumę wzdłuż brzegu, chyba że ktoś w przypływie altruizmu wziął nas na hol.
Za kanałami rozciąga się malownicze jezioro Jagodne. Przy dobrym wietrze pokonamy je szybko, w sam raz, by na obiad zawinąć do Gospody pod Czarnym Łabędziem w Rydzewie. To oryginalna mazurska stodoła przeniesiona ze wsi na północy, zrekonstruowana nad brzegiem i urządzona w regionalnym stylu. Również kuchnia nie dryfuje w kierunku stylu fusion, a trzyma się konsekwentnie tradycyjnych smaków. Flagowym daniem są dzyndzałki z hreczką – przepis wydobyty przez właścicielkę ze starej pruskiej książki kucharskiej.
Ten, kogo wieczorna flauta zastanie wciąż nad stołem, może skorzystać z wygodnego noclegu na miejscu. Jeśli zaś wiatr nie cichnie, płyńmy dalej. Oto przed nami jezioro Niegocin (dawniej Löwentin), pierwszy na naszej trasie tak rozległy akwen. Tu kończy się halsowanie od brzegu do brzegu, a zaczyna prucie wysokich fal, nawigowanie wzdłuż szlaku i wypatrywanie zdradliwych mielizn.
Giżycko
Nasz cel to wodna stolica Mazur, czyli Giżycko (dawniej Lötzen). Tytuł to co prawda samozwańczy, ale mający mocne pokrycie w faktach. Przy otaczających miasto jeziorach działają 23 porty, zdolne pomieścić 1300 jachtów. Jeśli gdzieś po drodze ma nas dopaść flauta, najlepiej niech zrobi to tutaj, bo jest tu sporo do zobaczenia. Zacumować można choćby w nowiutkiej ekomarinie ulokowanej tuż koło przystani Żeglugi Mazurskiej i sceny koncertowej. Stąd kładką dla pieszych (flagową inwestycją ostatnich lat) przechodzi się na elegancki pasaż, albo – trzymając się plaży – dociera do Kanału Giżyckiego. Od pozostałych odróżnia go pewna osobliwość – most obrotowy. Otwarty dla samochodów, jest nie do sforsowania dla jednostek pływających, i odwrotnie. Otwarcie mostu jest więc chwilą i wyczekiwaną, i widowiskową: cała maszyneria wprawiana jest w ruch ręcznie przez jednego człowieka. Na jego pojawienie się czeka zwykle sznur łodzi cumujących na nabrzeżu kanału, a cała okolica obrosła sklepami żeglarskimi, stoiskami pełnymi pamiątek oraz knajpami o nazwach takich jak Akwarium, Grota czy Czapla Siwa i przypomina nieco Mielno w wydaniu słodkowodnym.
W Giżycku spotykam Wojciecha Darskiego – giżycczanina od urodzenia, poetę, autora publikacji o Jeziorach Mazurskich i chodzącą encyklopedię Ziemi Giżyckiej w jednym. Na przetrwanie flauty poleca aktywną eksplorację okolicy, szczególnie wypady kajakowe z Niegocina mniejszymi akwenami do jeziora Buwełno czy z jeziora Tajty kanałem do przystani rybackiej na Dejgunach lub rzeczką Sapiną do Mamr.
Proponuje też przesiadkę na rower i okrążenie Niegocina, z odkrywaniem po drodze tajemnic półwyspu Kula, Jagodnego i Paprotek, a ambitnym doradza wyprawę śladami staropruskich grodzisk, od krzyża św. Brunona po dawny kurhan nad jeziorem Orło.
Twierdza Boyen
Wchodząc na górę, oglądam minimuzeum urządzone na kolejnych jej piętrach. Zbiory przestawiają życie codzienne w dawnym Giżycku. Świadectwa ukończenia szkół i dowody osobiste pokazują, z jak różnych regionów Polski napłynęła tutaj ludność.
Na szczycie wieży urządzono kawiarnię, która kapitalnie wykorzystuje walory widokowe obiektu. Podziwiam linię brzegową Niegocina, a po drugiej stronie miasta dostrzegam jezioro Kisajno. Przypominam sobie, jak mój dziadek twierdził, że tak duże jeziora odpychają chmury burzowe, przez co wszystkie nawałnice przetaczają się przesmykiem przez Giżycko.
Rozumowanie to dziwnie pasuje do wrogich (czyli przeważnie rosyjskich) armii. One też, chcąc sforsować linię jezior, musiały przejść właśnie tędy. Z tego względu pruski generał von Boyen wnioskował przed 200 laty o zamknięcie tej drogi potężną fortecą. Wybudowana twierdza nosi jego nazwisko, zaś trzy spośród jej bastionów nazwano imionami generała: Leopold, Ludwik i Herman. Trzeba przyznać, że konstrukcja do dziś robi wrażenie swoim rozmachem, precyzją wykonania i faktem, że nigdy nie została zdobyta. Można ją zwiedzać z przewodnikiem, chętnie bawią się tu harcerze i fani gier RPG, jest tu też klub Kaponiera, ale potencjał, jaki drzemie w tym miejscu, wciąż czeka na wykorzystanie. Najlepszym jak dotąd sposobem na zagospodarowanie przestrzeni twierdzy było ulokowanie w niej amfiteatru. Odbywa się tu latem sporo wydarzeń artystycznych, a największym z nich jest organizowany co roku na początku lipca festiwal szantowy.
Jezioro Kisajno
Kiedy jednak chcę zacumować z dala od imprezowych rewirów, wybieram jedną ze spokojnych przystani nad jeziorem Kisajno. Na przykład w ośrodku Almatur, gdzie w hangarze czeka na remont „Rekin”; jacht, którym pół wieku temu pływali bohaterowie „Noża w wodzie” – pierwszego pełnometrażowego filmu Romana Polańskiego. Obraz zdobył nominację do Oscara, ale nie przypadł do gustu ówczesnym władzom. Pokazywanie wypoczynku pod żaglami podpadało pod gloryfikowanie konsumpcyjnego stylu życia ze zgniłego Zachodu.
O ile w „Nożu” w tle oglądamy bezkresne puste przestrzenie, dziś na Kisajnie roi się od jach tów i motorówek. W sezonie letnim, siedząc za sterem, trzeba tu mieć oczy dookoła głowy. Dalej na północ znajduje się kolejny plener filmowy klasyki polskiego kina. Jezioro Kirsajty zagrało w filmie „Faraon”, udając… egipski Nil. Podobieństwo to zawdzięcza ponoć rozległym trzcinowiskom.
Węgorzewo
Za kolejnym przesmykiem rozciąga się jezioro Mamry. Węgorzewo (dawniej Angerburg) leży 3 km w dół rzeki, która z Mamr wypływa. Znajduje się tu marina z kultową tawerną Keja. Wnętrze przypomina stare portowe knajpy, w menu jajecznicę nazywają bitwą morską na talerzu, a z głośników słychać szantowe szlagiery (3 razy w tygodniu można ich też posłuchać na żywo).
Idę zwiedzić Muzem Kultury Ludowej, znajdujące się zaraz obok portu. To właściwie mały skansen, który od kilkunastu lat zajmuje się przywracaniem zapomnianej kultury dawnych mieszkańców Mazur. Poza obejrzeniem rekonstrukcji starych chat i kolekcji dawnych sprzętów, można tu też wziąć udział w warsztatach garncarskich. Naczynie, które tu ulepimy, muzeum po wypaleniu wysyła do domu pocztą jako jedyną w swoim rodzaju pamiątkę.
Sztynort
Na puentę wyjazdu najlepiej nadaje się Sztynort (dawniej i sensowniej Steinort, czyli „kamienne miejsce” – od głazów na dnie jeziorza). Miejscowość ta ma dwa, całkiem odmienne oblicza. Dopływając tu łódką, widzi się nowoczesny port, świetnie ulokowany i imponujących rozmiarów – pomieści aż 500 jachtów, co czyni go największą śródlądową mariną w Polsce!
Na ten żeglarski raj ze wzgórza spogląda osobliwa budowla. Jej bryła prezentuje się okazale, ale im bliżej podchodzę, tym bardziej widać, jak bezwzględnie obszedł się z nią czas. Tabliczki ostrzegają, że wejście do środka grozi zawaleniem stropu. To pałac należący niegdyś do znamienitego rodu von Lehndorff. Podarowany im w XVI wieku majątek stanowił dumę całej okolicy. Z czterema wiekami panowania pruskich dziedziców wiąże się moc historii i legend, dodających magii miejscu, nazwanym przez jedną z goszczących tu osób, „wielką głuszą nad jeziorem”. W zdziczałym już parku można odszukać ścieżkę, wzdłuż której wciąż rosną ogromne dęby posadzone tu przez pierwszego dziedzica Meinharda von Lehndorffa niemal 400 lat temu. Ostatni z rodu, Heinrich von Lehndorff, został stracony za współudział w spisku i zamachu na Hitlera w 1944 r. Jednak to nie przez wojnę posiadłość popadła w ruinę. Zwycięska armia radziecka uczyniła w pałacu magazyn zrabowanych zdobyczy, a później przekazano go lokalnemu PGR-owi, pod władzą którego doszczętnie zniszczał.
Tuż obok, do mariny dobija kilkanaście jachtów na godzinę, z tawerny słychać szanty, żeglarze ładują komórki i, robiąc zakupy, planują dalsze przygody. Z zagospodarowaniem przyrodniczych walorów Mazur poszło więc świetnie. Majacząca gdzieś w tle historia wciąż czeka na swoich odkrywców.