Fyrel, pener, bimba, czyli gwara poznańska
II wojna światowa oszczędziła Poznań. Najbardziej ucierpiała starówka, ale po odbudowie, w przeciwieństwie do warszawskiej czy gdańskiej, wtopiła się z powrotem w miasto. Ponoć gdy przyjechali na objazd do Poznania studenci konserwacji z Torunia, zaczęli skrupulatnie szukać XVII-wiecznego koloru fasady Wagi Miejskiej na Starym Rynku. Nawet oni dali się nabrać na powojenną rekonstrukcję zabytku, który rozebrano w 1890 roku. Poznań to także jedyne duże miasto w Polsce obok Krakowa, które nie przeżyło w ostatnich stu latach żadnej poważnej rzezi ani przymusowej wymiany ludności. Żydów było tu na tyle mało, że Holocaust nie spowodował bolesnej wyrwy w pejzażu społecznym jak choćby w Krakowie. Represje wobec Polaków nie miały zaś masowego charakteru. Na Sołaczu wiele willi nie zmieniło właścicieli od lat 20. „Tam trzecie pokolenie chodzi wokół tego samego stołu”, mówi Piotr Korduba, historyk sztuki z UAM, autor książki o sołackich domach i rodzinach, która ukaże się w tym roku. Podobnie jest na secesyjnych Jeżycach, Wildzie czy Łazarzu. Życie od stu lat toczy się tam wokół gwarnych rynków. Również śródmieście ma swój – na socrealistycznym placu Wielkopolskim. Najciekawiej i najpiękniej na targowiskach jest rankiem, gdy można zanurzyć się w owocowo-warzywno-kwiatowe zapachy i kolory. Im dalej w popołudnie, tym bardziej na rynku robi się niemrawo. Wieczorem zostają tylko sprzedawcy kwiatów – niektórzy handlują nawet całą dobę. Na targu można też podsłuchać poznański akcent w najczystszej postaci. Nie przypadkiem maskotką miasta jest szkaradny pomnik mężczyzny z rowerem ustawiony na głównym deptaku – ulicy Półwiejskiej. To Stary Marych, którego gwarowe gawędy (blubry) przez dziesięciolecia przykuwały do radioodbiorników całe rodziny. I o ile kończenie każdego zdania pytającym „nie?” („No to cześć, nie?”) jest powszechne w całej zachodniej Polsce, a zaczepne „tej” prawie wymarło, to wszyscy – od taksówkarza po profesora – mówią „czeba” i „czydzieści”, lekko „domykajom” literę „ą” na końcu, wtrącają germanizmy i wiążą to wszystko zaśpiewem, który ze zdania oznajmującego czyni lekko pytające. Do tego słownictwo: „bimba” to tramwaj, „pener” to chuligan, a „fyrtel” to okolica czy osiedle. Dzielnicowy rynek to nie tylko żerowisko dla etnografa, ale i dobry punkt wyjścia do miejskiej włóczęgi. Ruszamy na nogach.
NA TEMAT:
Zamek Cesarski - atrakcje w spadku po sąsiadach
Nieważne, który „most” wybierzesz, by przeprawić się przez kolejową rzekę – trafisz na tak zwane forum cesarskie. Taki zresztą był zamysł urbanistów. Ponad sto lat temu wymyślili, że wjeżdżających do centrum od zachodu, od strony Berlina, witać powinny pomniki chwały Cesarstwa Niemieckiego – monumentalne gmachy służące imperium. To jeden z niezbywalnych elementów tutejszej egzotyki. Podobne do poznańskich poniemieckie dzielnice mieszkalne, jakby żywcem wyjęte z Berlina, można znaleźć i we Wrocławiu. Ale tylko tu jest kawał centrum zbudowany ledwie sto lat temu jako wielka propagandowa dekoracja. Wzdłuż ringu wytyczonego śladem dawnych fortyfikacji (obecna al. Niepodległości) założono parki i skwery, przy których stanął niemiecki Teatr Miejski (dziś opera), Komisja Kolonizacyjna, Akademia Królewska, poczta, bank i strzelisty protestancki kościół. Góruje nad nimi Zamek Cesarski – jedna z najbardziej niedocenionych atrakcji turystycznych Polski drzemiąca w środku ruchliwego miasta. Choć wygląda jak sprzed pierwszej wyprawy krzyżowej, został zbudowany przed I wojną światową jako rezydencja Kaisera Wilhelma. Od otwarcia w 1913 roku cesarz zdążył zaszczycić zamek jeszcze tylko dwukrotnie – raz na dwie godziny i raz incognito, podczas wojny. Imperium się rozsypało, a Poznań został z gigantycznym symbolem pruskiej dominacji oraz z pytaniem: zburzyć, zostawić, oszpecić, przebudować? Ostatecznie okazał się przydatny. Podczas II wojny światowej zaczęto go szykować na rezydencję jeszcze mniej sympatycznego władcy – Adolfa Hitlera. Większość z unikalnych nazistowskich wnętrz przetrwała do dziś i wydawałoby się, że gmach o tak fascynującej historii, o tak ciekawych wnętrzach powinien być celem wycieczek, ale żyje sobie, wbrew całej pompie, dość prozaicznym życiem. W podziemiach działa klub Blue Note, w dawnej sali tronowej – kino Pałacowe, a monumentalne pomieszczenia wynajmowane są na konferencje i wystawy. W zajmującym większość budynku Centrum Kultury „Zamek” odbywa się ponad 600 imprez rocznie, ale – podobnie jak w warszawskim Pałacu Kultury – trudno sobie wyobrazić, ile jeszcze musiałoby się dziać, by ożywić onieśmielającą budowlę.
Niewielkie miasto - proste zwiedzanie
Eksplorację na szczęście ułatwia skala miasta. Wszystko, co potrzebne miejskiemu zwierzęciu do przetrwania, znaleźć możnaw śródmieściu, a większość atrakcji dzieli odległość spaceru. Są oczywiście inne dzielnice, rozległe peryferie, ale kręcąc się po centrum, można nie zdawać sobie z tego sprawy. Warte uwagi są secesyjne Jeżyce i willowy Sołacz. Oddziela je od centrum szeroka ulica Roosevelta (czytaj: Roswelta) i wykop, którym na dworzec wjeżdżają pociągi (bany) od strony Warszawy, Berlina i Szczecina. Ale przeprawa przez tę rzekę żelastwa jest bezbolesna. Wystarczy wybrać jeden z trzech wiaduktów, które tu zwie się mostami, tak jakby nie o kolej, a o rzekę rzeczywiście chodziło.