Miejscowi od lat promują Góry Kaczawskie jako Krainę Wygasłych Wulkanów i próbują ściągnąć tu turystów. Uważają jednak, by nie było ich zbyt wielu i by ich ukochanych gór nie zadeptały tłumy spacerujące po Karkonoszach. Z pustki i nudy próbują uczynić wartość. Nie ma tu licznych barów, restauracji czy miejsc noclegowych, choć powstają powoli w niemal każdej wsi. Największą atrakcją turystyczną, obok wulkanów, agatów i gęstych lasów, jest... brak oczywistych atrakcji. To jedne z najmniej znanych turystom gór w Polsce.
Po latach tułaczki po świecie znalazłem swoje miejsce w Polsce, ale nie – jak zawsze marzyłem – w Kotlinie Jeleniogórskiej. To w tych „nudnych pagórkach zaraz przed Kapellą” odkryłem swój świat. Zamieszkałem na Pogórzu Kaczawskim przez przypadek. Ale ja lubię przypadki. Zwłaszcza tak malownicze, pełne tajemnic, ukrytych skarbów, podmokłych wąwozów, szachulcowych domów i wulkanów. Od kiedy zacząłem opowiadać o tej Krainie innym, poczułem się miejscowym. Choć wciąż mówią tu do mnie na „pan”.
Góry w Polsce. Wulkany w Górach Kaczawskich
Pierwszą rzeczą, którą kupiłem, gdy tu zamieszkałem, były gumowce. Nie tylko dlatego, że nagle, po 10-letniej przygodzie za granicą zamieszkałem na wsi, ale przez te wszystkie leśne podmokłości. Lasy w Górach Kaczawskich są mroczne, przepięknie gęste i pełne nieoczywistych skarbów.
Niedaleko sklepu w Muchowie biegną dwa szlaki turystyczne. Czarny do rezerwatu „Wąwóz Lipa” i zielony do rezerwatu „Wąwóz Siedmica”. Ten zielony mija Nową Wieś, do której turyści jeżdżą podziwiać storczyki. Od 3 lat nie miałem szczęścia do tych kwiatów i wciąż są dla mnie czymś nierealnym, ale na lilie złotogłów już trafiłem. W czerwcu, podczas spaceru po jednym z rezerwatów, dostrzegłem delikatne fioletowo-białe kwiaty i tylko plastikowe butelki i puszki po napojach wyrwały mnie z naiwnego snu o miłości przeciętnego człowieka do przyrody.
Wróćmy jednak pod sklep, bo to tu dzieją się najciekawsze „nieprzyrodniczo” rzeczy. Szlaki były dwa i żaden nie był mi potrzebny, bo do Muchowa przyjechałem szukać ukrytych w lasach słupów bazaltowych, powstałych z zakrzepłej lawy. To rzadko spotykane zjawisko w górach w Polsce. Na szczęście, przed sklepem siedzieli ci, którzy w takich miejscach zawsze przesiadują przed sklepami. – A mapy pan nie masz? Tam pewnie narysowane jest. – A to pan tutejszy? I pan nie wie? – Pan nowy? To się jeszcze panu łazić chce po tych lasach... Jakiś gimnazjalista przypomniał sobie, że do słupów prowadzi oznakowana ścieżka, ale żeby tam dojść, trzeba mieć gumowce. – A ty Szymek, skąd to wiesz? – zapytał chłopaka jeden z siedzących. – Bo na geografii pracę o wulkanach robiłem. Wszyscy tylko o Ostrzycy i Ostrzycy, a my tu przecież swój wulkan w lesie mamy.
NA TEMAT:
Trzeba chłopakowi przyznać, że nie jest to byle jaki wulkan. Płaski, obrośnięty drzewami, w ogóle niewidoczny z daleka. Trzeba wejść głęboko w las, przejść przez paprocie i konwalie. Dojść do grabów. Wypatrywać niebieskich znaczków na drzewach i w 15 minut dojdzie się do starego, niewielkiego kamieniołomu. Częścią wulkanu są ukryte przed światem, bazaltowe słupy. Nie tak spektakularne jak w Wąwozie Myśliborskim czy te porfirowe na Wielisławce, ale tutaj są za to „dotykalne”. Słupy są niewielkie, ale jak wszystkie inne, zadziwiająco geometryczne. Pięknie skrojone, jasnoszare i jak wszystko dookoła – wilgotne. Nie prowadzi tu ścieżka edukacyjna, nie ma koszy na śmieci, ale nie ma też ludzi, którym mogłyby się przydać. Panuje idealna cisza. Bo tak jak wspominał Szymek, o Ostrzycy wszyscy słyszeli, a nie wiedzą, że w lesie pod nosem kryją się skarby.
Potem przyszedł i czas na królową tutejszego krajobrazu, czyli przepiękną Ostrzycę. Stoi sama, pośrodku łąk i pól; dzięki tej samotności widać z daleka jej gładki stożek, z powodu którego nazywają ją dolnośląską Fudżijamą. Przepiękny wulkan, wznoszący się swym idealnym kształtem ponad krajobraz. Niemcy wspominali ją jako tą, która „wśród wielu szczytów, pyszniąc się niczym Taurus i Kaukaz, nie jest pospolitą”. Ani kształtem, ani widokiem ze szczytu, ani historią, nie jest górą pospolitą.
Skarby Gór Kaczawskich
Niedaleko Świerzawy leży też Wielisławka i sławne wśród wszystkich studentów geologii Organy Wielisławskie, kolejne unikatowe zjawisko w górach w Polsce. Gdyby nie te „organy” z czerwonych porfirów, nikt z Warszawy by tu pewnie nigdy nie przyjechał, a tak? Proszę – niech ktoś zapyta studenta geologii na jakimkolwiek uniwersytecie, co wie o Górach Kaczawskich? O Wielisławce wiedzą jeszcze poszukiwacze skarbów, gawędziarze, bajarze, mitomani, archeolodzy i poszukiwacze przygód.
Jednym z lokalnych poszukiwaczy jest W. Jeździ, szuka, wykopuje, znajduje, odkrywa, gubi, opowiada i przekonuje. – W Wielisławce muszą być skarby. Gdyby ich tam nie było, nikt by nam nie przeszkadzał w chodzeniu po sztolniach. Raz zaszliśmy z kolegami do takiego miejsca, gdzie znaleźliśmy kawałek zamurowanej ściany. Nie mieliśmy narzędzi i wróciliśmy następnego dnia, a tam cały korytarz zawalony. Ktoś nam to wszystko wysadził – skarży się W. Ludzie słuchają i dzielą się na tych, którzy mu wierzą, na tych, którzy wierzą mu mniej i na tych, co wcale. – W. za głośno o tych skarbach opowiada, żeby to mogło być prawdziwe. Kto takie skarby znajduje, ten cicho siedzi – powiadają.
Ale w Sędziszowej mieszkali kiedyś Niemcy. Po wojnie zostało ich tu kilku i ludzie po cichu gadali między sobą, że pilnują skarbów. – Po co mieli by zostawać, gdyby nie byli strażnikami skarbów i tajemnic – wahają się jednak. Innym razem W. opowiada o napoleońskiej broni, którą znalazł w polu. Wszyscy słuchają, ale mało kto wierzy. – Za dużo tych jego historii, a mało co może pokazać. Sprawa cichnie. Nikt już nie pamięta. Wtedy przychodzi oberwanie chmury i nagła powódź. Strumyk na dwa dni zamienia się w zalewającą wszystko rzekę, a gdy opadają wody, do wsi przyjeżdżają archeolodzy z Wrocławia i z dna wyciągają napoleońskie rapiery. Czyli te skarby są. A może jednak ich nie ma? Nikt już nic nie rozumie.