Porady

Jak porozumieć się w podróży z miejscowymi, nie znając języka obcego? Praktyczny poradnik

Monika Witkowska, 11.12.2015

 Katmandu, Durbar Square.

fot.: shutterstock

Katmandu, Durbar Square.
Koniec języka za przewodnika? Pod warunkiem, że się dany język zna. A jak się nie zna? Zawsze można sobie jakoś poradzić!

Hanjiu szuode bhaoo – nie rozumiem po chińsku – dukałam wyuczone zdanie za każdym razem, kiedy podczas podróży po chińskiej prowincji zagadywał mnie ktoś z miejscowych. Co robili wtedy Chińczycy? Ano mówili do mnie jeszcze raz, ale widząc, że nic nie pojmuję, kiwali ze zrozumieniem głową, po czym brali kartkę, długopis i to samo, co wcześniej mi mówili, pisali. Krzaczkami.

NA TEMAT:

Czy znajomość angielskiego zawsze pomaga?

Najbardziej uniwersalnym językiem w podróżach jest oczywiście angielski. To język „urzędowy” na lotniskach, dworcach, w rozmowach z innymi podróżnikami, nie wspominając o tym, że jeśli nie mamy polskojęzycznych przewodników po danym kraju, na pewno znajdziemy je po angielsku. Z kolei w kontaktach z miejscowymi, nawet jeśli na danym terenie nie jest to język powszechny, istnieje duża szansa, że ktoś co nieco będzie kojarzył, a w razie czego ściągną na pomoc nauczyciela angielskiego z pobliskiej szkoły.

Co do lokalnej znajomości angielskiego, różnie bywa to rozumiane. Bądźmy czujni, jeśli na nasze pytanie – Do you speak English – rozmówca deklaruje nam krótko: – Yes! Niczego to jeszcze nie oznacza. Warto zadać pytanie dodatkowe, sprawdzające. Na przykład pytamy o drogę. – Czy ta droga prowadzi do Casablanki? Pytany Beduin zapewne przytaknie: – Yes! A ta droga prowadzi do Casablanki? – kontynuując dochodzenie, wskażmy zupełnie przeciwny kierunek. Na 90 proc. usłyszymy ponowne „yes”, oznaczające, że dalej nic nie wiemy.

Beduini

Fot. Shutterstock.com

Czasem miejscowi naprawdę język znają, ale my i tak ich nie rozumiemy. Doskonałym przykładem może być Japonia. Większość mieszkańców pracowicie uczy się angielskiego, ale mają taki problem z wymową, że ich wysiłki możemy wziąć za dialekt japońskiego.

Zdarzają się też inne problemy – w bezpośredniej komunikacji nie mamy z dogadaniem się z daną osobą żadnych problemów, ale gdy przyjdzie do korespondencji sms--owej czy e-mailowej, jest już gorzej. Chodzi o sytuację, gdy nasz rozmówca stosuje w pisaniu zapis fonetyczny, dając nam do odszyfrowania rodzaj rebusu.

Najważniejsze są chęci

Na pewno języki obce warto znać, ale jeśli nie jest to nasza mocna strona, wcale nas to z samodzielnych podróży po świecie nie wyklucza. Sama jestem tego dowodem – kiedy zaczynałam swoje wojaże, znałam tylko trochę rosyjskiego. Owszem, poliglotom na pewno jest łatwiej, ale powiedzmy sobie szczerze – w oddalonych od cywilizacji wioskach nawet uniwersalny angielski nie na wiele się zda, bo mieszkańcy mówią wyłącznie po swojemu.

Podróże to dobra okazja, by podciągnąć się językowo. Zwłaszcza jeżeli jeździmy w pojedynkę – wtedy nie mamy wyboru, po prostu musimy się dogadać, i w efekcie przyswajamy różne słówka szybciej niż na najlepszym kursie. Warto też znać kilka słów w lokalnym języku. Zwykłe „dzień dobry”, „dziękuję”, „przepraszam” może zjednać nam nowych znajomych, sprawić, że dostaniemy na straganie lepszą cenę, czy że ktoś nam w czymś pomoże.

Peru

Fot. Shutterstock.com

Co pomaga w porozumiewaniu się

  • Na pewno przydatne jest zabranie ze sobą elektronicznego translatora (niektóre z nich, oprócz zapisu słówek podają też wymowę) albo tradycyjnych rozmówek. Słowniczek najpotrzebniejszych zwrotów możemy tworzyć też po drodze, pytając miejscowych o różne słówka.
  • Ułatwieniem jest fakt, że zazwyczaj mamy do czynienia z podobnym schematem rozmów. Niezależnie od kraju, wszystkich zainteresuje pewnie, jak mamy na imię, skąd jesteśmy, ile mamy lat, a w przypadku kobiet jest duża szansa na pytanie, czy mamy męża (jeśli powiemy że tak, zaraz sprowokujemy kolejne pytanie – gdzie on jest) i ile mamy dzieci.
  • Pomocne przy dogadywaniu się może być też rysowanie (warto mieć przy sobie mały notatnik i coś do pisania), ewentualnie zabranie ze sobą czegoś, co stanowić będzie awaryjny „wspomagacz” rozmów.

Ja przy samodzielnych podróżach wożę ze sobą np. folder z widoczkami z Polski (wystarczy zwykła broszura z informacji turystycznej), dzięki której mogę „opowiedzieć”, jak wygląda mój kraj, ewentualnie minialbum z moją rodziną (teraz zestaw takich zdjęć można mieć w telefonie) – jak nasza planeta długa i szeroka, miejscowi będą tego ciekawi.

Notatnik podróżnika

Fot. Shutterstock.com

Jak zrozumieć język pisany

Mowa to jedno, ale czasem trzeba coś przeczytać (i zrozumieć). Z „normalnymi” literami jakoś można sobie poradzić, gorzej tam, gdzie pojawiają się krzaczki i robaczki, czyli alfabety nam obce. Należy do nich nie tylko chiński czy arabski, ale także np. gruziński, tajski, perski, rosyjski, hindi czy język kanadyjskich Inuitów.

Znaki pełne krzaczków były dla mnie udręką podczas autostopowego objazdu Tajwanu. Kiedyś trafiłam na wielkie rondo z kilkoma odnogami, zupełnie nie wiedząc, przy której stanąć. Na szczęście miałam mapę, na której wszystkie nazwy były napisane dwojako – po angielsku i po chińsku, trzeba więc było tylko porównać napisy na drogowskazach z tymi na mapach i wszystko było jasne.

Ulica w Taipei

Fot. Shutterstock.com

Trzeba też pamiętać, że miejscowi mogą nie umieć przeczytać pokazywanej im informacji zapisanej naszym alfabetem. Przekonałam się o tym niedawno w Japonii. Mówienie kierowcy taksówki, do jakiego hotelu ma mnie zawieźć, było zupełnie bez sensu – nijak nie rozumiał. Angielska nazwa na kartce też niczego nie rozjaśniła. Na szczęście znalazłam wizytówkę z japońską nazwą.

Sytuacji, kiedy przydają się informacje napisane „po miejscowemu”, może być wiele. W Maroku, zmęczona natrętnymi naciągaczami-naganiaczami, przyszykowałam sobie kartkę, na której recepcjonista mojego hostelu napisał mi po arabsku: „Nie chcę niczego kupić. Nie potrzebuję przewodnika”. Pokazywałam ją, nic nie mówiąc – i działało!

Co autor miał na myśli?

Na koniec trochę przestróg.

  • Nawet jeśli jesteśmy na końcu świata i rozmawiamy po polsku z naszymi towarzyszami (czy przez skype’a w kafejce internetowej), nie oznacza wcale, że nikt nas nie rozumie. Nie zapomnę miny kilku naszych rodaków na plaży na Dominikanie obgadujących biuściastą blondynkę – nagle dziewczyna odwróciła się i czystą polszczyzną wyjaśniła, że się mylą, bo żadnych silikonów wszczepionych nie ma.
  • Bądźmy ostrożni, korzystając z automatycznych, internetowych tłumaczy. Ogólny kontekst z takiego tłumaczenia można wyłapać, ale przy szczegółach wychodzą różne kwiatki. Trochę się na przykład zdziwiłam, gdy wyczytałam, że jedną z nowozelandzkich atrakcji są… gorące sprężyny (w rzeczywistości chodziło o „hot springs”, czyli gorące źródła) i że do Wiednia dobrze jest przyjechać na sezon piłkarski (tak przetłumaczono „the ball season”, czyli bale karnawałowe).
  • Nie tłumaczmy dosłownie idiomów! W przekładzie słowo w słowo zazwyczaj tworzą zwroty zupełnie nonsensowne (przykładem słynne „thank you from the mountain” – „dziękuję z góry” – i im podobne, które znawców angielskiego doprowadzają do spazmów śmiechu).
  • Słuchając lokalnego języka, pamiętajmy też, że są słówka, które my możemy interpretować zupełnie inaczej niż wskazuje ich rzeczywisty sens. Przykładowo, jeśli w Czechach czy Słowacji sprzedawczynie w supermarkecie przekonują nas do zakupu pieczywa, bo „czerstwe” (podaję zapis fonetyczny), to nie ma w tym krzty złośliwości, gdyż „czerstwe” oznacza tam „świeże”. Albo takie „bara bara”, z którym często możemy spotkać się w Kenii czy Tanzanii. Nie jest to żadna niemoralna propozycja – tak w suahili brzmi słowo „ulica, droga”. Z kolei słysząc w Chorwacji „polaco, polaco” nie odwracajmy się ani nie obrażajmy, że ktoś nas obgaduje – to po prostu „powoli, nie spiesz się”.

Porozumiewanie się w podróży

Fot. Shutterstock.com

Nie brak też słów, których my nie powinniśmy w niektórych krajach używać. U naszych południowych sąsiadów (Czechy, Słowacja) lepiej omijajmy szerokim łukiem niewinne dla nas słowo „szukać” – ma tam bardzo wulgarny charakter. Z kolei w Turcji lepiej nie używać imienia Jarek, które Turkom kojarzy się z męskim narządem.

Kiedy próbujemy się dogadać, mamy zazwyczaj dobre intencje, ale czasem wychodzi odwrotnie. Przekonałam się o tym, będąc pierwszy raz w Turcji, wiele lat temu, kiedy w ramach podróży poślubnej objeżdżaliśmy autostopem morze Marmara. W jednej z wiosek poznaliśmy Turka, który znał podstawy angielskiego, stworzyliśmy więc sobie z mężem minisłowniczek. Jednym z najczęściej używanych słów było „dziękuję”, czyli według tego, co nam Adem zapisał, „inek”. „Inekowaliśmy” od tej pory chętnie i często, a widząc, że chyba nie jesteśmy należycie rozumiani, powtarzaliśmy owe słowo po kilka razy, z różną intonacją i akcentem. Dopiero ostatniego dnia, już wyjeżdżając z gościnnej Turcji, okazało się, że cała zawartość słowniczka się zgadzała, poza słowem „inek”, które wcale nie oznaczało „dziękuję”, tylko… „krowę”.

Tak czy owak, nie na darmo mówi się, że podróże kształcą. Także językowo!

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.