Wojownik Saruni (z masajskiego „Ten, który wszystkich chroni”) ma zmęczoną twarz, braki w uzębieniu i dwie blizny w kształcie kółek na obu policzkach. Prowadzi mnie do swojej chaty. Jego cztery żony zbudowały ją z gliny i krowiego łajna. W środku półmrok, na ścianach niewielkie okrągłe okienka. Siadamy wokół paleniska, a Saruni rozpoczyna swoją opowieść.
Jak każdy prawdziwy wojownik masajski, musiał zabić lwa. I zrobił to. Zyskał we wsi szacunek i sławę. Miał szansę zabić i drugiego lwa, jednak uprzedził go przyjaciel. – To smutna historia – zawiesza na chwilę głos. Przyjaciel wbił w drapieżnika włócznię, ale nie zdążył uskoczyć. Lew ostatkiem sił rzucił się na niego i rozszarpał na strzępy. Saruni musiał zaopiekować się żoną i dziećmi zmarłego. Temu też zawdzięcza swój przydomek. Milczymy wspólnie przez chwilę, po czym Saruni proponuje spacer po wiosce. Na początek przedstawia mi ‘doktora’. Ten prezentuje korzenie – jeden to domowy lek na malarię, a tamte – na choroby oczu, żołądka, bóle głowy... Inny po ugotowaniu w krowim mleku zapewnia potencję. – Taką, że żadna z kilku żon wojownika nie może narzekać. Każda jest zadowolona – zachwala ‘doktor’. Wreszcie uczymy się, jak rozpalić ogień, używając jedynie dwóch patyków i garstki siana. Niby tego samego uczyli w harcerstwie, ale Masajowie są w tym jednak nieco bardziej biegli.
Turyści w wiosce Masajów
Wioska Otoni leży nieopodal Parku Narodowego Amboseli. Wygląda tak, jakby czas zatrzymał się w niej dobrych kilkaset lat temu, co budzi podejrzenia, że jest to afrykański odpowiednik wsi potiomkinowskiej. Ale, jak zapewni mnie później Onesmus Karanja z Kenijskiego Biura Turystycznego, osada jest w 100% oryginalna i na co dzień naprawdę mieszkają w niej ludzie. Co więcej, o ziemię, na których leżą masajskie wioski, ich rdzenni mieszkańcy musieli stoczyć z władzami Kenii prawdziwą wojnę. Rząd próbował przesiedlać ich z terenów w pobliżu parków narodowych, twierdząc, że są oni zagrożeniem dla zwierząt, a przy tym nielegalnie wypasają bydło na chronionych obszarach. Ci w odwecie wracali i wybijali jeszcze więcej zwierząt, w tym lwy i coraz rzadsze czarne nosorożce. Ostatecznie osiągnięto kompromis. Masajowie wrócili do swoich osad i obiecali ograniczyć polowania. W zamian rząd zapewnia im zarobek, dowożąc do wiosek turystów, którzy za przywilej wizyty muszą zapłacić – zwykle około 50$ od osoby plus to, co wydadzą na masajskim targu; niemal każdy czuje obowiązek zrobienia choćby drobnych zakupów czy donacji na rzecz lokalnej szkoły. Za te pieniądze można obejrzeć efektowny masajski taniec i wypełnić kartę w aparacie dziesiątkami zdjęć (poza wioską Masajowie się na to nie godzą).
Mombasa
Przenosimy się do Mombasy, niegdyś centrum handlu niewolnikami, dziś – drugiego największego miasta w Kenii i ważnego portu – co zresztą nietrudno zauważyć, po ulicach przewalają się tłumy marynarzy.
Przejeżdżamy pod aluminiową bramą w kształcie krzyżujących się słoniowych kłów przy Moi Avenue. Zbudowano je na początku lat 50. z okazji wizyty brytyjskiej księżniczki Elżbiety. Co ciekawe, ona sama nie miała szansy, by to kontrowersyjne dzieło zobaczyć; 6 lutego 1952 r. dowiedziała się o śmierci ojca, króla Jerzego VI, i w trybie nagłym wróciła do Londynu – oczywiście, by objąć tron. A kły zostały. Ich wartość artystyczną lepiej przemilczeć; dziś to bodaj najważniejszy z symboli nadmorskiego miasta.
Jedziemy na mombaską starówkę.Trochę chaotycznie rozrzuconych i zaniedbanych domów w stylu suahili, trochę brudnawych podwórek, jakiś targ warzywny. Ale są tu dwa punkty, przy których warto się na chwilę zatrzymać. To najstarszy w tej części świata meczet oraz pochodzący z końca XVI wieku Fort Jesus. Zbudowali go tutaj, a w zasadzie wykuli w skale, Portugalczycy, jako przyczółek dla wypraw w stronę dalekiej Azji. Potem wielokrotnie przechodził on z rąk do rąk. Arabowie, ponownie Portugalczycy. Znów Arabowie, Portugalczycy i wreszcie, Brytyjczycy. Dziś duża część zabytkowej fortyfikacji jest w ruinie, ale zajrzeć tu warto, choćby dla tablicy upamiętniającej rodziny żołnierzy armii Andersa. Niektóre aż do lat 50. mieszkały tutaj w brytyjskich obozach przejściowych.
Diani Beach
Z Mombasy jedziemy na południe, w stronę granicy z Tanzanią. Dojeżdżamy do wsi Shimoni, leżącej przy na Diani Beach – ponoć najpiękniejszej z kenijskich plaż. Tam mamy przesiąść się na łódź, która przewiezie nas na wyspę Wasini w Morskim Parku Narodowym Kisite Mpunguti. Naszym przewodnikiem na statku, a zarazem instruktorem nurkowania będzie... Sławek Nowak. Tak przynajmniej się przedstawia, a potem bardzo ładną polszczyzną opowiada nam o tym, co będziemy oglądać. Sęk w tym, że Sławek jest rdzennym Kenijczykiem z plemienia Fumba, który nigdy nie wyjechał poza swój kraj. Naprawdę nazywa się Amos Charo, a naszego języka nauczył się z kilku polskich książek i rozmów z turystami z Polski. Oni też ochrzcili go imieniem i nazwiskiem ministra transportu.
Amos vel Sławek szybko okazuje się znakomitym podwodnym tropicielem. Dzięki niemu podziwiam najciekawsze fragmenty tutejszej rafy koralowej, dziesiątki ryb w każdym możliwym kolorze, ogromne płaszczki, które w bezruchu potrafią idealnie zlać się z oceanicznym dnem, a na koniec mam szansę popływać przez chwilę z delfinami. Znów czuję się jak na safari. Tyle że podwodnym.