Pocałunek żyrafy
Skoro jest to wyprawa marzeń, postanawiamy zaszaleć i jedną noc w Nairobi spędzamy w ekskluzywnej willi z czasów Karen Blixen. Piękny kolonialny styl, basen, rzeźby w ogrodzie. Dodatkowo Macushli jest doskonale usytuowana. 10 minut na piechotę stąd znajduje się Giraffe Manor, czyli hotel z 1932 roku na podwórku którego przechadzają się żyrafy Rothschilda. W latach 70. ten gatunek był bliski wymarcia, stąd pomysł minirezerwatu na obrzeżach stolicy. Dziś nocleg w Manor kosztuje 300 dolarów (od osoby!), ale za to podczas śniadania ciekawskie żyrafy zaglądają do jadalni przez okno. Całe szczęście za dużo mniejszą opłatą można odwiedzić zwierzaki w specjalnej zagrodzie. Żyrafy to łasuchy i straszne słodziaki, na dodatek pięknie się poruszają. Jestem pewna, że Masajowie, na których punkcie oszalałam, w chodzie naśladują żyrafy. Po kilku chwilach karmienia wkładam sobie specjalnego żyrafiego krakersa do ust i przybliżam głowę. Żyrafa delikatnie wyjmuje ciastko, przy okazji sowicie oblizując mi twarz wielkim i ostrym jak u kota jęzorem. To pierwsze i ostatnie takie czułości. Podstawowa zasada na safari to: nie opuszczamy dżipa pod żadnym pozorem. Dopóki jesteśmy w samochodzie, zwierzę traktuje nas jak część wielkiego dziwnie pachnącego zwierzęcia. Na zewnątrz jesteśmy już tylko pokraczną odmianą małpy. Kolejny przykaz brzmi: po nas zostają tylko ślady, po zwierzętach zdjęcia. Żadnych krakersów.
NA TEMAT:
Pierwsza noc w buszu
Z Nairobi do pierwszego obozowiska w Parku Amboseli jedziemy po drogach tak wyboistych, że tyłki zaczynają błagać o litość. „Afrykański masaż”, dociera do nas śmiech kierowcy. Całe szczęście widoki rekompensują skutki masażu. Oglądamy pierwsze małpy, zebry, żyrafy. Gdy docieramy do obozowiska, z ulgą rzucamy się na łóżka w namiocie. Tak, łóżka. W naszym namiocie znajdują się dwa wygodne, pięknie zaścielone łóżka, poza tym okna, lampy, chodniczki, a nawet mała polowa łazienka. Luksusowe obozowisko należy do Anglika, który po uzyskaniu przez Kenię niepodległości postanowił nie wykupywać ziemi od Masajów, lecz ją wydzierżawić. Założył tam swoje prywatne parki, do których nikt nie ma wstępu poza jego gość-mi oraz mieszkańcami wiosek. Regularne wpłaty za dzierżawę pozwalają Masajom inwestować w rozwój wsi. Na dodatek pomimo luksusu obozowiska są ekologiczne. Obowiązuje bezwzględna zasada oszczędzania prądu i wody. Każdemu przysługuje dziennie 20 litrów wody. Postanawiamy, że starczy to na nas dwoje.Po prysznicu na wszelki wypadek stosujemy się do porad Anglików poznanych w Nairobi – parę drinków przed snem powinno zapewnić spokojną noc. Jasiek chrapie w najlepsze, gdy ja zrywam się na równe nogi. Jakieś stado przebiega koło naszego namiotu! Tam na zewnątrz właśnie trwa pora obiadowa. I jak tu spać?
Nora mrówkojada
„Właśnie ugryzła cię mucha tse-tse”, spokojnie informuje Jaśka nasz przewodnik Harry. „Aha. Co??? I co teraz?”. „Nic, ta mucha zabija głównie bydło”. „Nie umrę ani nie zapadnę w śpiączkę?”. „Nic ci nie będzie”, uspokajają nas wszyscy. Harry zna japoński, angielski i francuski i jest wspaniałym znawcą zwierząt. Postanawiamy dowiedzieć się, co należy robić, gdy jednak jakimś cudem znajdziemy się twarzą w twarz z bestią. Tak na wszelki wypadek. A więc: gdy na swojej drodze napotkasz lwa, patrzysz na niego, niekoniecznie w oczy, i powoli się wycofujesz. Dopiero jak odejdziesz wystarczająco daleko, odwracasz się i biegniesz. Ale w ciągu dnia lwy są tak nażarte i leniwe, że samo wypatrzenie ich gdzieś w krzakach jest wielkim sukcesem. Dużo gorzej jest spotkać słonia. Afrykańska odmiana bywa bardzo agresywna, nie to co potulne słonie azjatyckie. Gdy w Afryce słoń postawi uszy, masz problem. Możesz uciekać, ale w niczym to nie pomoże. Jeśli wejdziesz na drzewo, słoń zwali cię razem z drzewem, jeśli schowasz się do nory mrówkojada, wygrzebie cię stamtąd trąbą. Najlepiej stać i jak najmniej się ruszać. Ale jeśli go wkurzyłeś, to marny twój los. Bardzo niebezpieczne są również bawoły. Szczególnie te w pojedynkę albo we dwójkę. Oznacza to bowiem, że są tak napastliwe, że nawet stado nie mogło z nimi wytrzymać. Bawół, mimo że bywa wredny, odpuści ci, jeśli wciśniesz się w norę mrówkojada. Co za ulga.
Patriarchat po masajsku
Na skraju obozowiska czeka na nas grupa wojowników. Stoją z kijami w rękach, w kolorowych szatach i butach zrobionych z opon motocyklowych. Bieżnik stanowi świetną podeszwę, od środka natomiast jest miękka siateczka, która chroni stopy przed obtarciem. Wystarczy kawałek skóry, żeby związać podeszwę u góry i sandały gotowe. Podziwiając masajski zmysł recyklingu, zmierzamy razem ku wiosce. Podstawową jednostką bogactwa u Masajów jest krowa. Liczba krów świadczy o tym, ile możesz mieć żon, a żona to bardzo ważna siła robocza. Robi wszystko, dlatego każdy mężczyzna marzy, żeby być Masajem – chodzić z krowami, leżeć w trawie i czyścić sobie zęby patykiem. W tym czasie żona robi dokładnie wszystko, z budowaniem domu z wysuszonych krowich placków na czele. Dom nie jest zbyt wysoki, ponieważ żona musi umieć wdrapać się na dach w razie potrzeby. Przeciskamy się do wnętrza, które okazuje się dość upiorne. Brak okien, duchota oraz bardzo niski sufit szybko wypluwają nas z powrotem. Okazuje się, że mężczyzna śpi na największym wygodnym łóżku, reszta się kotłuje na podłodze. Ruch feministyczny u Masajów to będzie praca od podstaw.
Lunch z bawołami
Następny przystanek to Park Narodowy Nakuru. Nocujemy w domku z widokiem na różowe od flamingów jezioro. Jasiek zaczyna żałować, że wziął tak mało filmów. A przecież każdy przewodnik doradza wziąć więcej kart pamięci lub rolek, niż się wydaje potrzebne. Nakuru to tereny podmokłe, nie ma słoni, ale jest bardzo dużo bawołów. Jeździmy w poszukiwaniu hipopotamów i nosorożców, które lubią pławić się prawie tak bardzo jak hipcie. Całymi dniami siedzą w wodzie zanurzone po oczy.
Nasz dżip nie ma szyb, tylko mały brezentowy daszek, dlatego czujemy się, jakbyśmy stali twarzą w twarz ze zwierzyną. Czasem jednak trzeba wysiąść. Siusiu robimy zazwyczaj na wzniesieniu, przewodnicy wypatrują zwierzyny, a ja chowam się za dżipa. Szkoda, że nie wzięłam jakiejś dużej chusty. Dżip opuszczamy również w celach piknikowych. Ale dzisiaj wyjątkowo na horyzoncie mamy zwierzęta, i to nie jakieś nierozgarnięte zebry, a trzy bawoły. „A co z nimi?”, pytamy, wskazując na złowrogą trójcę. „Samochód jest otwarty, jakby zaczęły biec, wskakujcie do środka. Ale nie ma się czego bać, w pobliżu mieszkają rangersi, którym włażą do domu, więc są oswojone”. Nakryto do stołu, to znaczy talerze leżą już na kocu. Przysiadam na boku, gotowa do skoku w każdej chwili. Nie spuszczamy bawołów z oczu. „I tak dobrze, że nie ma pawianów, bo jak pojawiają się pawiany, trzeba rzucać jedzenie i uciekać, inaczej pogryzą bezlitośnie”, dowiadujemy się na koniec.
Wielka migracja
Masai Mara, czyli teren Masajów, to ogromny park, który znajduje się na granicy Kenii i Tanzanii. Najbardziej dziki ze wszystkich trzech, które odwiedzamy. Przez te sześć dni widzieliśmy już lwy najedzone i znudzone, przytulone do siebie i bawiące się z małymi. Dopadliśmy geparda, którego widok tak mną wstrząsnął, że aż łzy mi pociekły po policzkach. Oglądaliśmy słonie, przeróżne rodzaje małp oraz gazele Thompsona, których stada składają się z około 30 samiczek i jednego samca. Nasze głowy pękają od przeżyć i informacji. Jedyna rzecz, o której jeszcze marzymy, to migracja antylop gnu z Tanzanii do Kenii. No i się udało.
Już z daleka widać tumany kurzu unoszące się za rzeką Mara, czyli na terenie Kenii. Po drugiej stronie ostatki stada czekają grzecznie na swoją kolejkę. Kilku osiłków zawiaduje ruchem, stoi przy rzece i ewidentnie przepuszcza kolejne antylopy. Jak przystało na kapitanów drużyny, przez rzekę przechodzą ostatni.Gdy gapimy się na to niezwykłe widowisko, nie możemy uwierzyć, że jadąc tutaj, mieliśmy poważne obawy, że po kilku dniach świat zwierząt nam się znudzi.
To jest wyprawa naszych marzeń. No może bardziej moich, do których po długich pertraktacjach udało się przekonać Jaśka („Afryka? Czarna Afryka? Pełna chorób, biednych dzieci i przede wszystkim chorób? No dobra”). Po raz pierwszy naszym celem nie jest Azja Południowa i po raz pierwszy zamiast swobodnie fristajlować, jedziemy na zorganizowane spotkanie ze zwierzętami. Zaszczepiliśmy się na wszystko, co możliwe, wzięliśmy cały zestaw leków, a w Nairobi przez trzy dni zamiast malaronu braliśmy antybiotyki na biegunkę. Zorientowaliśmy się dopiero w Polsce. To nam wyjaśniło, dlaczego się tak szybko upijaliśmy i cierpieliśmy tak straszne kace – mieliśmy po prostu spowolnioną przemianę materii. Komary spotkaliśmy dwa.