Dzień pierwszy Lotnisko Kilimandżaro, późny wieczór. Wyjście na zewnątrz, jak z igloo do sauny. Trawa chyba taka sama, na niej inne jakby rośliny, kwiaty... "Chyba", "Jakby", to nie przypadek, że tak piszę. Odróżniam drzewa od trawy. Trawa jest pozioma, drzewa pionowe, wszystkie pozostałości natury to dla mnie imponderabilia.
Przed hotelem czekająca na naszą grupę służba - poruszające się, kolorowe ubrania, bez ludzi. Nie widzę czarnoskórych po ciemku, to nie jest niewybredny dowcip, to fakt. Widzę tańczące na wietrze pranie. W drodze do bungalowu ktoś ze służby odbiera mi bagaż, krępuje mnie to, protestuję, ten ktoś również, po głosie poznaję, że kobieta, tym bardziej protestuję, ona tym bardziej nalega, w końcu ustępuję, idziemy, ona przede mną, w deszczu, bo w ten pierwszy wieczór deszcz. Dałem jej dwa dolary, choć w zwyczaju jest jeden. Tym drugim znieczuliłem sobie wyrzut sumienia, skutecznie, bo zadowolona była dobitnie.
Dzień drugi Arusha, trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Znakomita większość z nich na jej przedmieściach. A przedmieścia to całe prawie miasto. Jakby ktoś z samej góry wyrzucił z olbrzymiego kubła na śmieci je właśnie, i one rozwaliły się po całej powierzchni miasta, na chybił trafił, jak wiatr wiał, bez ładu i sensu. Fragmenty, kawałki ulic, przy nich coś w rodzaju kurników mieszkalnych, zniekształcone sklepiki, kawałki urzędów, rudymenty jakichś zagadkowych całości, drzazgi z jakichś zagadkowych całości, ochłapy czegoś, co kiedyś było chyba całością, odpady z życia codziennego, na czele z topniejącymi w słońcu plastikowymi butelkami. I zapomniał, ten ktoś, o prądzie w tych kurnikach, o wodzie, kanalizacji. Ale nie o coli. Wszędobylska w tym całym ledwo trzymającym się samego siebie burdelu, chełpiąca się nie do pobicia ceną prostytutka. Afrykański drink? Nędza z colą.
NA TEMAT:
Dzień trzeci (i parę następnych) Safari. Jakieś zwierzęta, bliżej lub dalej. Jak sztuczne, jak na baterie. W ZOO wydają mi się bardziej naturalne. Powszednieją szybko. Najszybciej małpy. Potem zebry, te jak komputerowo zmultiplikowane. Lew? Niech mu będzie. Na przykład ten, którego widzieliśmy (ja przez lornetkę), gdy leżał jak szmata na pochyłym drzewie, z czterema łapami opadającymi w dół. Sęp? Może być, jako dusza (martwego) towarzystwa. Słonie? Nieruchome, szare, wkomponowane w tło. Guziec? Jakby poskładany z części innych zwierząt. Żyrafa? Zwolnione tempo jej chodu. Gracja. Żyrafa i drzewa... Właśnie, drzewa. Nie baobaby i jakieś tam bananowce, ale te akacje. Jak unieruchomiona muzyka. Ich gałęzie jak na wietrze, chociaż go nie ma. Jakby je napadł z zaskoczenia, i zostawił, i uciekł. A one zamarłe. A on już dawno w polu.
Wioska Masajów. Przyszliśmy z kredkami dla dzieci. Oni dla nas śpiewy i tańce. Te drugie polegały na tym, że grupa dorosłych mężczyzn stała w szeregu i podskakiwała do góry, wysoko. Jakby odbijali się z trampoliny. Potem zaprosili nas do lepianek. Miałem wrażenie, że oni po naszym odejściu wyciągną spod ziemi swoje nowoczesne motory i wrócą do domu, do miasta.
W hotelu Serena Lodge przy Ngorongoro rozłożono "Księgę zwierząt", goście wpisywali zwierzęta, które udało im się każdego dnia zobaczyć. Napisałem, angielszczyzną, na jaką mnie stać - "Today I saw many people".
Dzień ósmy Zanzibar, Stone Town, hotel Serena Inn. Być tu i umrzeć. Kolonialny luksus. Fale uderzające o ścianę sali restauracyjnej. Kelner za barkiem, późną nocą, czekając na nasze skinienie palcem zasypiający na stojąco.
W środku tego hotelowego królestwa basen, a w jego środku ja. Na plecach, nieruchomo. Jedno, jedyne życie i wszyscy prawie poświęcają je na pracę. Dają zamykać się w jakiś zakładach lub biurach na cały prawie dzień, codziennie, aż do starości. Jakby mieli nie jedno, a dwa co najmniej życia. Może mają, ja nie. Dlatego leżąc na tej wodzie, w basenie hotelu Serena Inn w mieście Stone Town, założyłem stowarzyszenie. Stowarzyszenie Ludzi, Którzy Żyją Tylko Raz. Jestem trójpostaciowy, założycielem jestem, prezesem i członkiem rzeczywistym.
Dzień dziewiąty (i parę następnych) Do końca już w jednym miejscu, hotel Neptune Pwani Beach Resort, Zanzibar. Teren oczywiście zamknięty, eleganckie, drewniane wille, między nimi ronda basenów z barami. Strzeżona, hotelowa plaża. Chciałem wejść do morza, ruszyłem, przestraszyłem się i cofnąłem, wlazłem do jakiejś miednicy z ciepłą wodą. To był ocean, temperatura wody trzydzieści stopni. Przezroczysta woda na brzegu nie do odróżnienia od piasku, dla mnie tym bardziej. Ocean Indyjski nie ma charakteru, zmienia barwę jak wiatr zawieje, parę razy dziennie.
Taki moment: zachód słońca, plaża, na niej grający w piłkę Masajowie, w tych swoich jaskrawokolorowych sukienkach. Siedziałem i patrzyłem, jak widz urzeczony seansem. I jakby było mało, wylądowała zaraz koło mnie piłka. Podałem ją Masajowi, który podleciał. Podziękował, odbiegł, wrócił się i powiedział, żebym grał z nimi. Podziękowałem. Mogłaby to być ostatnia klatka na taśmie filmu mojego CV.
Wrzuceni do raju natury i klimatu, żyją. W stanie wegetatywnym. Koczując i handlując przy drodze, obsługując turystów lub pasąc bydło. Lub wyrzynając się nawzajem maczetami. Potęga afrykańskich gór i ubóstwo dolin. Potęga oceanu i lądowej nędzy. Bez białego turysty Afryka stałaby się kontynentem czarnej rozpaczy. Potrzeba jakiejś aksamitnej rekolonializacji, ale kto chciałby adoptować dziś dziecko specjalnej troski? Podróż do Afryki to niebezpieczna lekcja o różnicach rasowych.
Janusz Rudnicki - Autor powieści, m.in. "Chodźcie, idziemy" (nominacja NIKE 2008 i Europejskiej Nagrody Literackiej 2009) oraz "Śmierć czeskiego psa" (m.in. finał NIKE 2010). Tekst jest fragmentem większej całości.