Na ostatnim rondzie w Duz, mieście-oazie na południu Tunezji, stoi wysoki na kilka metrów metalowy klucz. Duz zwane jest bramą pustyni, a ten klucz ją podobno otwiera. Rzeczywiście. Tuż za rondem zaczynają się piaski Sahary. Dżip wjeżdża w nie z dużą prędkością, ale zaraz zwalnia. Piasek stawia opór kołom, nie da się pędzić. Jedziemy powoli na południe, podskakując na wybojach w rytm arabskiej muzyki, do której podśpiewuje nasz kierowca. W okolicach Duz piasek jest niemal zupełnie biały – wydmy osłonięte od wiatru zabudowaniami miasta prażą się w słońcu. Wkrótce zmieniają kolor na żółty. Tu wiatr wciąż obraca ziarnka piasku, więc nie zdążają wypłowieć. Jedziemy już kilka godzin w kierunku Dżebil, a dookoła tylko pustynia. Ta część Sahary to Wielki Erg Wschodni, wielkie morze piasku z licznymi wydmami.
NA TEMAT:
Duz – Loukdil
Po kilku godzinach wysiadamy z dżipów. Upał wali obuchem w głowę. Na piasku leżą porozrzucane rzeczy: grube pledy z wielbłądziej wełny, żeliwne pręty, worki z mąką, makaronem, ziemniakami, kuskusem. Puszki z harissą, oliwą, tuńczykiem, dżemem z fig. Pomidory, ogórki, kapusta, cebula, marchewka. Poza tym 340 litrów wody, pasza dla wielbłądów, namiot z cienkiego płótna, garnki, miski. Są też malownicze wielbłądzie siodła z drewna i płótna w kolorowe pasy. Pali się ognisko, stoi na nim czajnik. W pobliżu krząta się kilku mężczyzn w szerokich spodniach i turbanach na głowie. To Beszir, Messaoud, Mohamed, Ahmed – Beduini, przewodnicy po pustyni. Odtąd oni będą decydować o tym, co i w jakiej kolejności robimy. Szef grupy, Beszir, przyrządza sałatkę z warzyw i tuńczyka. Do tego chleb i gorąca, słodka miętowa herbata. Wydaje mi się absurdem picie wrzątku, kiedy jest 40 stopni, ale o dziwo herbata gasi pragnienie i uspokaja oszalały od nadmiaru wrażeń umysł. Jemy w cieniu płóciennego namiotu. Chwila sjesty i przewodnicy pakują cały dobytek wraz z naszymi plecakami na grzbiety dromaderów. W sumie każdy będzie niósł 100-150 kg. My ruszamy pieszo, obok wielbłądów, które nasi przewodnicy prowadzą powiązane po dwa-trzy. Sugerowano zabranie butów trekkingowych. Nie uwierzyłam, że będą wygodne. Wzięłam trampki. Piasek wsypuje się do środka wszystkimi szparami. Po dziesięciu minutach mam zamiast butów kilogramowe odważniki. Patrzę na innych. Jedna dziewczyna idzie w wojskowych butach po kolana, przeznaczonych na pustynię. Większość osób jest w turystycznych sandałach. Przewodnicy mają na nogach buty przypominające męskie kapcie, plastikowe klapki albo skórzane sandały. Messaoud wędruje boso. Idę za jego przykładem i zdejmuję trampki. Jaka ulga. Do końca wędrówki przez pustynię już nie założę butów. Chyba że w obozowisku, kiedy po zachodzie słońca błyskawicznie robi się zimno. Na razie jednak podekscytowana biegam po pustyni, robiąc zdjęcia z góry, od dołu, przed karawaną, za nią, z boku... Nadal jestem w trybie: dalej, szybciej, więcej.
Koło piątej Beszir zaczyna rozglądać się za miejscem na obozowisko. Stajemy w miejscu zwanym Loukdil. Przewodnicy rozjuczają wielbłądy. Naszym zadaniem jest znalezienie sobie miejsca do spania za jakąś zaciszną wydmą i zapamiętanie, która to. Potem rozchodzimy się w poszukiwaniu drewna na ognisko. Kiedy już ogień się pali, nasi przewodnicy gotują na nim w kociołku ciorbę – gęstą zupę z kaszy jęczmiennej, warzyw i harissy – bardzo ostrej przyprawy z czerwonej papryki chili i czosnku. Po jedzeniu Ahmed parzy znowu miętową herbatę, Messaoud częstuje bardzo słodkimi ciasteczkami z kaszy manny. Talerze po jedzeniu szorujemy piaskiem. Okazuje się, że można nim nawet „umyć” włosy. Siadamy wokół ogniska. Przewodnicy blisko siebie, opierając się ramionami. Beszir przesypuje w dłoniach kamienie, które wydają przyjemne dźwięki. Ahmed i Messaoud przynoszą bębenki. Chwilę ogrzewają skórę nad ogniem i zaczynają grać. Ahmed śpiewa jedno zdanie, pozostali odpowiadają mu także śpiewem, jakby prowadzili konwersację. Dobrze się znają. Czasami są miesiącami razem. Nie opłaca im się wracać do domu pomiędzy jedną a drugą grupą turystów, bo trwałoby to ze trzy dni. Śpiewają więc o tęsknocie za rodziną, dziećmi, przyjaciółmi. Najwięcej jednak o miłości. Po godzinie milkną, składają instrumenty. To znak, że pora spać. Ale żadne z nas nie może trafić do swojego śpiwora. Nie pomagają latarki. Z pomocą przychodzi nam Beszir, który zapamiętał, kto gdzie położył śpiwór. Nic nie umknie jego uwadze. Niby nie patrzy, a widzi. Podobnie jak inni Beduini, nawet w ciemności.
Całą relację z wyprawy przez Saharę przeczytasz |