Idź, zamów mi hot doga – mówi Bartek, wskazując na uliczny wózek, podobny do tych, z których słynie Nowy Jork. Jesteśmy na jednej z ruchliwych ulic nowoczesnego centrum finansowego. Wypełniam polecenie, dostrzegam jednak, że Bartek pod nosem dyskretnie się uśmiecha. – Nie sprzedajemy hot dogów. To tylko dekoracja filmowa – odpowiada grzecznie sprzedawca. Bartek wybucha śmiechem. Podpuszczał mnie.
– Toronto często gra w filmach Nowy Jork, bo Kanada jest tańsza niż USA. Wychodzisz z metra, które ma nazwę i znak nowojorskiej stacji, a na ulicy widzisz żółte taksówki i radiowozy NYPD. W biurowcu, gdzie pracuję, kręcony jest serial „Suits” („W garniturach”) – wyjaśnia mi Bartek.
Przez pierwsze chwile w Toronto czuję się nierealnie, jakbym poruszała się w grze komputerowej albo właśnie wśród filmowych dekoracji. Przytłaczają mnie drapacze chmur. Zupełnie jak w Nowym Jorku. Sami Amerykanie często porównują oba miasta. Mówią, że są podobne, ale różnicę robią Kanadyjczycy, którzy są o wiele milsi, grzeczniejsi i bardziej otwarci. Toronto nazywają Nowym Jorkiem bez żadnych błędów.
Cały świat w jednym mieście
Decyduję się uciec poza ścisłe centrum. Nieco na północ od centrum biznesowego Downtown zmienia się w dzielnicę handlową. – Tu znajdziesz sklepy najmodniejszych projektantów i spotkasz kanadyjskich celebrytów – opowiada Erin, narzeczona Bartka.
– Trochę dalej na północny wschód leży dzielnica grecka, przy Queen i Dundas – mała Portugalia, przy College Street – Little Italy, a wzdłuż Spadina Avenue – China Town. Jest też Liberty Village, gdzie mieszkają głównie młodzi ludzie zorientowani na karierę. Ze starych budynków zostały tu jedynie fasady, do których dobudowano nowoczesne condos – dodaje Erin.
My kierujemy się na zachód ulicą Queen. Okolica ma opinię hipsterskiej. Niedawno było w niej dość tanio i upodobali ją sobie artyści, dzisiaj coraz bardziej się gentryfikuje. – Wciąż jednak to bardzo fajne miejsce. Dużo tu przyjemnych kafejek, sklepów z pomysłowym designem oraz galerii sztuki – mówi Erin i zabiera mnie do kilku ulubionych butików oraz włoskiego dive-baru Amicos.
– Teraz artyści przenoszą się coraz bardziej na zachód. Na topie jest okolica zwana Junction, gdzie krzyżują się tory kolejowe i stoi wiele dawnych industrialnych budynków – dodaje Bartek.
Festiwal różnorodności
Mam sąsiadów z Korei, Chin, Chile, Peru – opowiada Rosy, której rodzina przyjechała tu z Indii. – Tutaj każdy jest skądś. – Gdy kogoś poznajemy, najpierw pytamy o imię, a zaraz potem o pochodzenie – dodaje Polka Agata. – Ciężko mówić tu o jakiejś dyskryminacji etnicznej. Żyjemy przecież w mieście, gdzie ponad połowa mieszkańców przyszła na świat poza Kanadą. Dużą część stanowią osoby, które są dopiero pierwszym urodzonym tutaj pokoleniem. W Toronto mówi się w ponad 100 językach. Słychać je wszędzie: na ulicach, w metrze, w tramwajach. – Na parkingu przed szkołą napisy w kilkunastu językach, tak samo wiadomości dla rodziców na tablicy informacyjnej. A jak rodzic nie mówi po angielsku, to na spotkanie z nauczycielem szkoła zapewnia tłumacza – opowiada Agata.
Rosy dodaje, że podoba jej się, że prezenterzy w lokalnej telewizji pochodzą z różnych krajów. Nauczyła się już rozpoznawać po nazwisku, skąd kto jest. Świetnie orientuje się także w kuchniach z całego świata oraz kalendarzu narodowych uroczystości. Wie, kiedy życzyć kolegom w pracy szczęśliwego chińskiego roku, kiedy wypada Sukkot, a kiedy ramadan. Na ulicach Toronto praktycznie w każdy weekend odbywają się festiwale poświęcone poszczególnym nacjom.
Zjednoczone narody
Spacerujemy po Kensington Market. Jest ostatnia niedziela miesiąca, czyli wielkie święto okolicy z muzyką na ulicach i targowiskiem różności. – To przystań marzycieli i hipisów oraz jedno z niewielu miejsc w centrum, które nie zostały zgentryfikowane. Jak byłam nastolatką, przychodziłam tu kupować koszulki z ulubionymi zespołami oraz po używane płyty mniej znanych grup rockowych – mówi Rosy.
Zachodzimy do kilku second-handów, na meksykańskie tacos oraz na indyjskie mango lassi. Na ulicy wesoły rudzielec z brodą sprzedaje ręcznie zdobione kapelusze, obok dziewczyna o różowo-fioletowych włosach oferuje oranżadę własnej produkcji. Oboje podrygują do głębokiego głosu pięknej ciemnoskórej kobiety, która wraz z zespołem daje koncert na ulicy. Trochę dalej na gitarze elektrycznej brzdąka Japończyk wyglądający jak Sid Vicious z Sex Pistols. Niedaleko na ulicy kilkanaście par tańczy argentyńskie tango. A pośrodku wszystkiego na dachu sklepu gra brazylijski zespół bębniarski.
– Za to właśnie kocham Toronto – wzdycha Rosy. – Że jesteśmy wieloma narodami zjednoczonymi w jeden organizm, w jedno miasto.