PANAMA

Panama: Na Styku Dwóch Ameryk

widok na Panama City

fot.: Istock

widok na Panama City
To jedno z nielicznych miejsc na Ziemi, gdzie tropikalna dżungla bezpośrednio sąsiaduje z klimatyzowanymi drapaczami chmur

To miała być podróż życia, inna od wszystkich wakacyjnych wypadów. Potrzebowałam ucieczki od miejskiej monotonii, chciałam posklejać złamane serce i chociaż trochę odpocząć. Podróż do Ameryki Środkowej – bez szpilek i walizki ciuchów „na deptak” – była jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Panamę wybrałam przypadkowo, ale wbrew pozorom planowanie podróży nie przebiegało spontaniczne. Już trzy miesiące przed wyjazdem szukałam najtańszych biletów lotniczych. Przechodziłam serię szczepień na tropikalne choroby. Preparat na komary, które roznoszą malarię, kupiłam w sklepie łowieckim. Za całe 20 złotych

NA TEMAT:

Nieruchoma Ściana Gorąca

Z Warszawy do Panamy regularnie lata Iberia, z międzylądowaniem w Madrycie, i jest to doskonały początek podróży. Zanim wsiadłam na 14 godzin do samolotu, kościółków, miałam wrażenie, że za rogiem natknę się na koncertujących na ulicy muzyków z Buena Vista Social Club. To na Casco Viejo znajduje się pałacyk prezydenta Republiki Panamy Martina Torrijosa z przechadzającymi się srebrno-białymi czaplami na werandzie. Tutaj, obok lokalnych barów, prowizorycznych pralni i sklepików „ze wszystkim”, powstały drogie restauracje przeznaczone dla amerykańskich i japońskich turystów. Panama City wciąga obcokrajowców. Warto się temu poddać – odłożyć przewodnik, pospacerować po mieście bez celu. Najbardziej fascynujące życie toczy się na ulicy – dzieciaki bawią się przed bramami domów, panowie dyskutują, popijając piwo, kobiety karmią dzieci lub farbują włosy. Każdy się uśmiecha, pozdrawiając nawet obcych nieśmiertelnym: „Hola!”. Z Viejo nadmorski bulwar prowadzi do prawdziwej dumy tutejszych elit – panamskiego Manhattanu (Punta Paitilla). Dziesiątki nowoczesnych wieżowców, w których znajdują się siedziby firm i luksusowe apartamenty odbijają się w turkusowych wodach zatoki. Można sobie jednak darować pielgrzymkę do tej kapitalistycznej mekki, punktem obowiązkowym dla każdego obcokrajowca powinien być za to Kanał Panamski. Do kompleksu muzealno-widokowego Miraflores Locks można dojechać taksówką, można także za równowartość dolara przejechać się lokalnym środkiem transportu, czyli „diablo rojo” („czerwonym diabłem”). To jeżdżące po całej Panamie amerykańskie szkolne autobusy z lat 60. i 70. przez turystów pieszczotliwie nazywane „chicken busami”. Z kurami już się tu nie jeździ, ale i tak ekstremalne warunki podróży oraz krzykliwi współpasażerowie dostarczają niecodziennych przeżyć.

Fortuna w Walizce

Budowany przez ponad 10 lat i ukończony w 1914 r. Kanał Panamski jest nadal czynny. I robi piorunujące wrażenie. Siedząc na restauracyjnym tarasie widokowym, oglądałam cały ceremoniał towarzyszący przepływającym co 2 godziny statkom. Przy całkiem niedrogim wytwornym obiedzie (szparagi w plastrach pieczonego boczku i doskonałe wino!), dowiedziałam się, że nawet dzisiaj kilkusettysięczne opłaty za przepłynięcie Kanałem Panamskim uiszczane są w gotówce. Po kilku dniach chciałam jednak odpocząć od stolicy i postanowiłam wybrać się do panamskiej dżungli. Celem mojej wycieczkibyła prowincja Darien położona na wschodzie kraju tuż przy granicy z Kolumbią. To tu, w mieście Yaviza, raptownie urywa się biegnąca wzdłuż kontynentu autostrada panamerykańska. Szosa, którą dotrzeć można aż do Buenos Aires, dopiero 150 kilometrów dalej znów rozpoczyna swój bieg, już na terytorium Kolumbii. Ta autostradowa dziura to tak zwany Darien Gap – dziewicza, owiana złą sławą część tropikalnego lasu. To miejsce, gdzie ukrywają się guerrille – kolumbijskie partyzantki zajmujące się przemytem broni i narkotyków.

Pancernik Prosto z Rusztu

Oczywiście nie zamierzałam ryzykować wycieczek w głąb Darien Gap i na odpoczynek od cywilizacji wybrałam Boca de Sabalo. To mała indiańska osada, wydarta tropikalnym lasom, położona nad rzeką Sambu na skraju prowincji Darien. W Boca de Sabalo Amerykanin Michael Harrington prowadzi hostel dla mieszczuchów spragnionych tropikalnych wrażeń. Michael to prawdziwa dusza tego niezwykłego miejsca. Kilkanaście lat temu zmęczony zarabianiem pieniędzy w amerykańskiej korporacji przeprowadził się do Panamy, zamieszkał pośród Indian, prowadząc jedyny w okolicy dom z prysznicem i elektryczną kuchnią. Aby dostać się do Sambu, jak nazywają wioskę Panamczycy, trzeba odbyć krótką podróż wysłużonym dwupłatowcem linii Air Panama. Wcześniej jednak powinno się wysłać maila do Michaela i omówić szczegóły swojego pobytu. Harmonijne życie wioski nie może przecież być naruszone niezapowiedzianą wizytą. Prowincja Darien zamieszkiwana jest głównie przez rdzennych mieszkańców – Indian z plemienia Wounaan, Kuna i Emberra wciąż żyjących tak jak ich pradziadowie. Kobiety noszą się tradycyjnie, mężczyźni zaś pozwalają sobie na odrobinę nowoczesności, zakładając t-shirty i spodnie. Zamieszkałam pośród indiańskich chat na palach, z drzewa i liści palmowych. W środku każdej z nich znajduje się pomieszczenie dla całej, zazwyczaj licznej rodziny, z centralnym miejscem na palenisko. Poranek na werandzie pośród takich domów, przy budzącej się do życia dżungli, jest niemal metafizycznym doznaniem. Po śniadaniu wyruszyłam z dwoma przewodnikami na wycieczkę w górę rzeki Sambu. Po kilku godzinach podróży w wąskiej łódce dotarliśmy do kolejnej wioski. Tu moimi najlepszymi kompanami okazały się dzieci. Ciekawskie, odważne i pokładające się ze śmiechu, kiedy pokazywałam im na aparacie ich zdjęcia. Po raz pierwszy w życiu widziały się uwiecznione na fotografii. A ja po raz pierwszy w życiu przyglądałam się małej Indiance, która nad brzegiem rzeki oprawiała na obiad niedużego pancernika.

Królestwo Indian Kuna

Po powrocie z Darien nie pozostałam długo w Panama City. Szybka przepierka plecaka, zakupy kapelusza typu Panama, kolacja w mieście i rano kolejny samolot – tym razem na archipelag San Blas. Koniecznie chciałam tam pojechać, aby bliżej przyjrzeć się kulturze jednego z najciekawszych plemion Ameryki Środkowej – Indianom Kuna. Kobiety Kuna nie sposób przeoczyć nawet w gęstym panamskim tłumie. Ubrane w ręcznie tkane i barwione bluzki zwane molas, z rękami i nogami oplecionymi bajecznie kolorowymi paciorkami, z rytualnie pomalowanymi twarzami – wyglądają tak samo jak przed kilkoma wiekami. Kuna są jednym z siedmiu autochtonicznych plemion Panamy. Po buncie w 1925 r. i trwających kilka lat walkach o niepodległość w 1952 r. rząd Panamy postanowił oddać Indianom Kuna ich wyspy. Tak właśnie powstała, zarządzana przez lokalne władze, Comarca De Kuna Yala. To około 48 spośród prawie 400 małych wysepek na Morzu Karaibskim ułożonych w archipelag San Blas. Najszybciej dotrzemy tu samolotem z lotniska krajowego Albrook na wyspę El Povenir. Na wyspach jest bogata infrastruktura turystyczna. Są hotele i mniej luksusowe domki na plaży albo hamaki rozwieszone między dwoma palmami kokosowymi. Będąc w tym miejscu, łatwo uwierzyć, że krajobrazy z kiczowatych pocztówek naprawdę istnieją. Plaże są z białego piasku, a woda mieni się kilkoma odcieniami turkusu. Wieczorem jada się świeże owoce morza lub gigantyczne kraby. Przy odrobienie szczęścia można, płynąc łódką, obserwować stada delfinów.

Piwo ze Znajomymi

Kuna Dule (ludzie z Kuny) są dumni i zarazem bardzo przyjaźni. Bronią swojej kultury przed zachodnią cywilizacją, nie odgradzają się jednak od obcych. W dniu kiedy przybyłam na wyspę Tigre, wieczorem rozpoczęły się uroczystości pogrzebowe jednego z członków starszyzny. Byłam świadkiem części rytualno-pogrzebowej (przynajmniej tych obrządków, które pozwolono obejrzeć białej turystce spoza Kuna). Przed chatą tubylcy ubrani w tradycyjne stroje tańczyli i śpiewali. Wewnątrz chaty mężczyźni modlili się, kobiety zaś okadzały ciało zawinięte w hamak. Dla mnie, Europejki z rozwrzeszczanej stolicy, atmosfera niewiarygodnego spokoju, jaki towarzyszył tym obrzędom, ich siła, magia i muzyka były niezwykle poruszającym doświadczeniem. Na Tigre zostałam jeszcze kilka dni. Dobrze, że w końcu nie zdecydowałam się na wycieczkę na drugi z panamskich archipelagów – Bocas Del Toro. Tam na równie pięknych plażach swoje letnie posiadłości budują bogaci Amerykanie, wprowadzając znajomą cywilizację, od której tak chciałam uciec. Samolotem z San Blas wróciłam, żeby pożegnać się z Panama City. Ostatni raz przejść się uliczkami na Casco Viejo, kupić wodę w zaprzyjaźnionym już sklepiku, przysiąść na ławce, poobserwować ludzi na placyku i napić się zimnego piwa balboa ze znajomymi, których tu poznałam. Za pomoc przy realizacji materiału dziękuję Krogulcowi, Amando Chiari (Kuna), Tojo (Kuna) i Adonisowi

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.