Road trip po zachodnich Stanach to jedna z tych rzeczy, które chciałam zrobić przed trzydziestką. No bo co jeśli jeszcze podrosnę i sekwoje nie będą już wcale takie wysokie? Albo jak od kompulsywnego wyłamywania palców zaczną mi w końcu drżeć dłonie, czym nieustannie straszyli mnie bliscy (a raz obcy mężczyzna w metrze) i nie będę w stanie utrzymać kierownicy?
Robiłam więc, co mogłam, żeby zdążyć przed deadlinem (czyt. podróżowałam wszędzie, tylko nie do USA). Kiedy zegar biologiczny tykał coraz głośniej, trafiłam w końcu na promocję lotniczą zbyt kuszącą, by odpuścić. To musiał być znak prosto z nieba.
24 października 2017 roku, niedługo po moich 28. urodzinach, wsiadłam na pokład samolotu do San Francisco.
NA TEMAT:
Trasę rozrysowałam w głowie już dawno. Dwa i pół tygodnia to nie tak długo, a odległości do pokonania ogromne. Plan maksimum zakładał, że zobaczę jak najwięcej. Planu minimum nie było.
Na kartce w kratkę nieco koślawo narysowałam tabelkę. Powiedziałabym to głośno, ale na piśmie pozostaje tylko tłuściutki druk: nie wstydzę się moich podróżniczych tabelek. Pomagają najefektywniej wykorzystać czas, a urlop na etacie nie jest przecież z gumy. Poza tym od czasu do czasu fajnie jest sobie pobazgrać.
W pierwszych rubrykach znalazły się trzy duże miasta: San Francisco, Los Angeles i Las Vegas. Między nimi wcisnęłam Drogę Matkę. Resztę czasu planowałam romansować z przyrodą. Zobaczyć, czy Wielki Kanion faktycznie jest wielki, poszukać światła w kanionie Antylopy i pożyć chwilę na krawędzi Horseshoe Bend nad rzeką Kolorado. Pooglądać złych ludzi zaklętych w kamienie w kanionie Bryce, przeżyć w Dolinie Śmierci, objąć sekwoję i w końcu odsapnąć w Parku Narodowym Yosemite.
Zostawiłam też kratkę na spontaniczność.
Po przejechaniu 3665 mil mogę szczerze powiedzieć, co z moją tabelką było nie tak. Oto lista 7 rzeczy, których żałuję po powrocie z USA.
1. Na Dolinę Śmierci przeznaczyłam tylko jeden dzień
Strategia była prosta. Dzień spędzać na zwiedzaniu, po zmroku jak najbardziej zbliżać się do kolejnej atrakcji. Odległości w Stanach są ogromne, a jesienią słońce zachodzi dość wcześnie. Nie wzięłam tylko poprawki na to, że do Doliny Śmierci nie wystarczy dojechać – samo przejechanie przez ten park narodowy zajmuje kilka godzin.
Wjazd od strony Vegas, potem poruszanie się drogą 190 i ledwie trzy przystanki – na tyle wystarczyło czasu. Na pierwszy ogień Zabriskie Point, gdzie zbieranie szczęki z ziemi okazało się bardzo czasochłonne. Później Badwater Basin, czyli największa depresja w Ameryce Północnej. Jak można spieszyć się, spacerując po dywanie z soli? Na koniec mały wyścig ze słońcem, żeby zobaczyć, jak ostatnimi promieniami łaskocze wydmy Mesquite Flat. I już, stała się ciemność.
Żałuję, że nie zostałam choćby jeszcze jeden dzień, żeby pogłowić się nad zagadką wędrujących kamieni lub zdobyć wydmy Eureka.
2. Spędziłam za mało czasu na plaży w Los Angeles
Przed podróżą czytałam sporo o zwiedzaniu Los Angeles. Przeważająca większość wpisów polskich i zagranicznych sugerowała, żeby po dwóch dniach uciekać z miasta. Żałuję, że się zasugerowałam.
Wyobraźcie sobie urlop w słonecznym stanie Kalifornia, szerokie plaże i bezkresny ocean. Nie spodziewałam się opalających się tłumów w listopadzie, ale wierzyłam, że okularów przeciwsłonecznych nie będę mogła zdjąć ani na moment. Dzień plażowy, słońce zaszło. Malibu szarobure, lunapark na molo w Santa Monica smętny, ale nawet nie o pogodę tu chodzi.
Z siłowni na plaży przy Santa Monica Pier korzystało mnóstwo ludzi mimo zachmurzonego nieba. Wyczyniali gimnastyczne cuda! Ich akrobacjom mogłabym przyglądać się godzinami. Nie przeszkadzał mi nawet wstyd, że dostaję zakwasów na sam ich widok.
To samo na słynnej plaży Venice, a dokładniej na skateparku. Kilkuletni chłopiec na deskorolce, któremu wiwatują dwudziestoparoletni wyjadacze, bo robi coraz większe postępy w ewolucjach, nieco starsza dziewczynka bezbłędnie ześlizgująca się z krawędzi i sami „starszacy”, którzy już w ogóle latają na tych swoich deskach. Patrzysz i myślisz: „ludzie są niesamowici”.
3. Studio Warner Bros zwiedziłam w weekend
Ma to pewnie swoje plusy, być może dzięki temu przewodniczka wpuściła nas tam, gdzie w dni robocze byśmy nie weszli. Po studiach filmowych poruszaliśmy się meleksem w kilkuosobowej grupie. Pojazdem kierowała pracownica wytwórni i po drodze zdradzała tajniki filmowego świata. W sobotę było jednak przeraźliwie pusto. Przyznaję, nie przyszło mi do głowy, że Hollywood też odpoczywa. Żałuję, że nie poczułam atmosfery zwykłego dnia pracy, nawet jeśli oznaczałoby to odgrodzenie niektórych stref.
4. Nie przejechałam całej Pacific Coast Highway
Nie z własnej winy. W pierwszej połowie 2017 roku na jedną z najbardziej malowniczych dróg w Stanach osunęły się tony ziemi. Pozrywały mosty i zablokowały część trasy.
Jesienią słynna jedynka wciąż była nieprzejezdna. Od strony San Francisco otwarty był jedynie odcinek do Gordy. Przy Bixby Creek Bridge zawróciliśmy i w okolicach Monterey odbiliśmy w kierunku autostrady międzystanowej nr 5.
Pacific Coast Highway nie powinno pokonywać się w jeden dzień. Na szybki przejazd szkoda czasu, niedaleko są lepsze drogi, którymi można dostać się z punktu A do B znacznie sprawniej.
W regionie Big Sur trzeba robić częste przystanki. Żeby nie tylko patrzeć, ale naprawdę zobaczyć. Żałuję, że nie miałam szansy przejechać tą trasą do samego Los Angeles.
5. Nie zdobyłam przepisu na naleśniki w Vegas
Do Blueberry Hill nie trafiliśmy przypadkiem. Dzień wcześniej przekopaliśmy sieć pod kątem najlepszych śniadań w Las Vegas. Opcji było sporo, ale ten lokal przekonał nas dopiskiem „rodzinna restauracja prowadzona od 1966 roku” i przystępnymi cenami. Wystrój i atmosfera jak w typowym amerykańskim dinerze był dodatkowym plusem. Podobnie jak kolejka oczekujących na wolny stolik – znak, że musi być smacznie.
Zamówiłam specjalność lokalu – butter pancakes, czyli puszyste, maślane amerykańskie naleśniki. Do tego jajka z bekonem i kawę. (Straszono mnie, że w Stanach będą serwować tylko lurę. Nie zdarzyło mi się pić kawy, która smakowałaby gorzej od tej, którą przyrządzam sobie w kawiarce w domu. Oczywiście można interpretować to dwojako).
Kiedy kelnerka postawiła przede mną dwa talerze, świat na chwilę stanął w miejscu. Poczułam kroplę potu na skroni i wzrok wszystkich wbity prosto we mnie. (Dopuszczam myśl, że na pusty żołądek wyobraźnia płata figle). Wylądowała przede mną taka fura jedzenia, że nawet babcine dokładki bledną.
Polałam stertę naleśników syropem klonowym. Pierwszy kęs i już wiedziałam, że lepszych nie znajdę. Nie znalazłam. Żałuję, że nawet nie spytałam o przepis.
6. Do Doliny Monumentów dotarłam za późno
Doliny Monumentów nie było w pierwotnym planie. Nie powinnam rozpychać mojej tabelki na siłę (trzeba było ją zalaminować przed wyjazdem). Nie sprawdziłam, że między kanionem Antylopy, a Monument Valley w listopadzie jest godzina różnicy. Z 15.00 zrobiła się 16.00 i strażnik nie chciał nas wpuścić. Żałuję, że jechaliśmy taki kawał drogi tylko po to, żeby przyjrzeć się formacjom skalnym z tarasu widokowego i przejechać kawalątek trasy wśród monumentów. Jedynie piękny zachód słońca osłodził żal i wyrzuty, że nie doczytałam wszystkiego przed podróżą.
7. Yosemite odwiedziłam na końcu
Park Narodowy Yosemite jest piękny o każdej porze roku. Tak mówią. Żałuję jednak, że nie odwiedziłam go dwa, trzy tygodnie wcześniej, kiedy drzewa mogły mieć jeszcze kolorowe liście. Początek listopada to dziwna pora. Ziemia jest trochę wyschnięta, wodospady również, gałęzie w dużej mierze są łyse, a w wyższych partiach śnieg podejmuje pierwsze próby zawładnięcia krajobrazem. Nie jest jeszcze białą, skrzącą się pierzyną – raczej porozrzucanymi gdzieniegdzie burymi plackami zamarzniętej wody.
Nie mówię, że widoki nie robiły wrażenia. Rozmach przyrody potrafi tu obezwładnić. Poza tym w wielu miejscach było pusto, co ma spory urok. Jednak zabrakło trochę kolorów i szumu wodospadów. Ale może dwa tygodnie podziwiania cudów natury zawyżyło moje oczekiwania?
Oczywiście żałuję też, że nie rozbiłam banku w kasynie w Vegas, że w Hollywood nie wypatrzył mnie żaden reżyser, a po plaży w LA nie biegał Mitch Buchannon. Niech to będą tylko niektóre z powodów, dla których warto będzie kiedyś wrócić na zachód USA. Resztę zachowam dla siebie.