Wysokość 6194 m n.p.m. nie robi wrażenia w porównaniu z Himalajami. Jednak przewyższenie, jakie trzeba pokonać na McKinleyu, by wejść na szczyt, to niebagatelne 4000 m, podczas gdy na Evereście z bazy na szczyt mamy dobre pół kilometra mniej! Ponadto, niecałe 6200 m McKinleya odczuwa się tak jak wysokość 7000 m n.p.m. na równiku (powodem jest cieńsza w rejonach okołobiegunowych warstwa atmosfery). Ale główny problem ośnieżonego kolosa to zmieniająca się, niczym w kalejdoskopie, pogoda, a także zimno, bo to już prawie Arktyka. No i nie jest to góra dla wspinaczkowych nowicjuszy. Nazwa upamiętnia Williama McKinleya, który w 1897 r. został 25. prezydentem USA, a 4 lata później zmarł w wyniku ran odniesionych w zamachu na jego życie. Mieszkańcy stanu Alaska nazywają swą górę Denali. Tak od zawsze mówili na nią miejscowi Indianie, co oznaczało w ich języku po prostu „Wielka”. A ja zobaczyłam kiedyś pocztówkę z ośnieżonym McKinleyem i zamarzyłam wtedy, aby kiedyś się z nim zmierzyć. Musiałam jednak do tej wyprawy dojrzeć i odpowiednio się przygotować. W czerwcu tego roku spróbowałam. Jak się okazało – skutecznie.
NA TEMAT:
Talkeetna – lodowiec Kahiltna – Camp 14 000
Niewielkie, otoczone lasami miasteczko o sympatycznej nazwie Talkeetna musi odwiedzić każdy, kto zamierza zdobywać McKinleya. Bez pośpiechu da się je przejść w kwadrans, a jego główne atrakcje to kilka knajp, sklepy z pamiątkami i kosze na śmieci z zabezpieczeniami, żeby nie grzebały w nich miśki. Miśków nie widzieliśmy, za to łosie, owszem, chodziły sobie beztrosko po płycie miejscowego lotniska.
Zaczynamy od wizyty w biurze rangersów (strażników) parku narodowego, gdzie zaliczamy obowiązkową odprawę. Przez ponad godzinę wysłuchujemy wykładu o topografii, bezpieczeństwie i kwestiach ekologii (podstawa: wszystkie swoje śmieci trzeba znieść na dół!), po czym ze stosownym potwierdzeniem możemy udać się na lotnisko, z którego latają „air-taxi” na lodowiec. Około 100 km, jakie dzieli nas od gór, nasz malutki, zaopatrzony w płozy samolocik na 4 osoby plus bagaże, pokonuje w pół godziny. Widoki obłędne – momentami mamy wrażenie, że zahaczymy skrzydłem o pionowe, skalne ściany. – Witajcie w Denali International Airport – śmieje się po wylądowaniu pilot. Oficjalna nazwa tak właśnie brzmi, chociaż „lotnisko” to pas ubitego śniegu i namiot dziewczyny koordynującej przyloty i wyloty poszczególnych ekip. To, co odróżnia McKinleya od innych gór, to konieczność ciągnięcia sanek przez wspinaczy. Sprzętu i prowiantu trzeba mieć na 3-4 tygodnie, a żadnych tragarzy czy opcji podwózki nie ma. Co się nie zmieści do plecaka, ładujemy na płaskie, plastikowe pulki (sanki), które potem ciągniemy z mozołem, idąc na nartach lub rakietach. Rozmowy ze schodzącymi z góry nie napawają optymizmem – większość z nich szczytu nie zdobyła, niektórzy mają odmrożenia. Ale ile może trwać kiepska pogoda i silne wiatry? Mamy nadzieję, że nam góra będzie jednak sprzyjać. Najlepsze momenty wyprawy to te, gdy po iluś godzinach wędrówki dochodzi się wreszcie do obozu. Miłe, że na dźwięk polskiej mowy czy widok symboli zdradzających naszą narodowość (ja np. noszę czapkę z orzełkiem) ciągle ktoś do nas podchodzi i zagaduje. Na ogół to Amerykanie, którzy mają polskie korzenie – urodzeni na emigracji, nagle przypominają sobie polskie słowa, jakich nauczyli ich rodzice czy dziadkowie. Inni przypominają sobie o Kukuczce czy Rutkiewicz, chwalą naszą nację za górskie osiągnięcia.
Początkowo trudno nam się przyzwyczaić do tego, że przez całą dobę jest widno. Z racji bliskości koła podbiegunowego trwają tzw. białe noce (przynajmniej w czerwcu). Za to ciarki nam przechodzą na myśl o tych, którzy zdobywali McKinleya zimą – pierwszy taki wyczyn miał miejsce w 1967 roku, kiedy trzech amerykańskich wspinaczy (A. Davidson, R. Genet, D. Johnston) przez 42 dni zmagało się zarówno z permanentnymi ciemnościami, jak i temperaturami spadającymi do minus 65 stopni. Brr! Pocieszamy się, że my przy nich mamy jednak tropiki – latem bywa „tylko” minus 40
Cały relację z wyprawy na McKinleya przeczytasz |