Wędkowanie na Alasce
Cel naszej wyprawy na Alaskę, to połów ryb. Nieszczególnie orzeźwieni wodnistą lurą, która w Stanach uchodzi za kawę, wsiadamy w Seward do łodzi - przez następne pięć godzin płyniemy na otwarte morze. Nie jest to bynajmniej wycieczka stateczkiem - że pogoda na Alasce bywa kapryśna, to mało powiedziane. Kuter huśta się jak jakaś piekielna atrakcja w wesołym miasteczku; nie wchodząc w szczegóły, z pewnością ostatnia rzecz, o jakiej uczestnicy wycieczki marzą (z wyjątkiem, ma się rozumieć, ojca i mnie), to skonsumowanie plonów połowu. Płynąc wodami Prince William Sound, nie tylko z powodu nieustającego kołysania łodzi, można dostać zawrotu głowy. Nasza jednostka "Perseverance" (po polsku, nomen omen - wytrwałość) przeciska się przez wąskie cieśniny między szaro-zielonymi formacjami skalnymi, wyrastającymi z wody niczym agawy na pustyni Mojave, a dookoła kłębi się gęsta jak śmietana mgła.
Sprawdzony nocleg: |
Okrutny los łososia
Na miejscu połowu jest już na szczęście spokojniej, widoczność się poprawia, samopoczucie współtowarzyszy również. Łososie i halibuty jakby tylko na nas czekały: przez godzinę złowiliśmy więcej ryb, niż dotychczas udało mi się w całym moim życiu. Obserwując naszą przewodniczkę, patroszącą złowione przez nas ryby, myślę o polskich ekologach protestujących przeciwko niehumanitarnemu traktowaniu karpi w okresie świątecznym i o tym, jakie formy nagany uskuteczniliby wobec nas. Zwyczajem tutejszym, biedne halibuty patroszone są na "żywca", a ich korpusy wrzucane są z powrotem do wody, gdzie kończą jako pożywka dla dogfish, czyli wygłodniałych małych rekinów, które śledzą naszą łódź aż do portu.
PRINCE WILLIAM SOUND |