Los Angeles – San Francisco
Jedziemy prawą stroną kilkupasmowej autostrady. Choć wszyscy nas wyprzedzają, mam wrażenie, że pędzimy jak szaleni. Mijające nas ciężarówki potęgują silne uderzenia wiatru. Jest zimno, kość ogonowa i stawy kolanowe zaczynają pobolewać. Wychylam się do boku, by skontrolować drogę przed nami, nerwowym wzrokiem śledzę wyprzedzające nas pojazdy, zerkam na bagaże. Po głowie plączą mi się niepokojące myśli. A to dopiero pierwsze z wielu tysięcy mil, które zamierzamy pokonać w najbliższych miesiącach.
Kilka dni wcześniej przylecieliśmy do Los Angeles, żeby znaleźć motocykl na wyprawę do Ziemi Ognistej. Tydzień zajęło nam kupienie i wyposażenie „czarnej owcy”, jak nazwaliśmy nasze Suzuki DR650. Pierwszą motocyklową wycieczkę zaczęliśmy od podjazdu pod słynny napis Hollywood, a skończyliśmy, przepychając się wśród setek samochodów nieopodal Kodak Theatre, gdzie akurat rozpoczynała się ceremonia wręczenia Oscarów. Jedyne, o czym marzyliśmy, to by wyrwać się z miasta i wypróbować motocykl na dłuższej trasie. Wyruszyliśmy na północ, drogą stanową numer 1, w stronę San Francisco. Wzdłuż jednej z najładniejszych linii brzegowych świata.
Po kilkudziesięciu kilometrach zostawiamy za sobą aglomerację Los Angeles. Z kilku pasów robi się jeden, ciężarówki obierają inną trasę, a my zaczynamy jechać wybrzeżem Pacyfiku. Droga z każdym zakrętem jest coraz bardziej malownicza. Klify stają się coraz wyższe, a przyjemna bryza owiewa nasze twarze. Docieramy do Big Sur – jednego z najpiękniejszych regionów w Kalifornii. Porośnięte gęstym lasem góry wyrastają wprost z oceanu, strumienie spływają z klifów na piaszczyste plaże, tworząc bajeczne wodospady. Przy drodze, wijącej się na krawędzi wybrzeża, wylegują się gigantyczne słonie morskie.
Dwa dni to za mało, żeby nacieszyć się tym miejscem, ale spragnieni wrażeń ruszamy dalej – do San Francisco. „Na własnych kołach” chcemy przejechać pod monumentalnymi wieżami mostu Golden Gate.
NA TEMAT:
TOP 10: Kalifornia - atrakcje
San Francisco – Yosemite
W górę i w dół, w górę i w dół, jednymi z najbardziej stromych dróg na świecie – tak jeździ się po San Francisco, które szybko staje się naszym ulubionym miastem w Stanach Zjednoczonych.Do USA przyjechaliśmy jednak dla oszałamiającej przyrody, a nie dla miejskich atrakcji, więc szybko uciekamy w głąb kraju. W miarę oddalania się od wybrzeża, zmienia się i pogoda. W jeden dzień ze słonecznej Kalifornii wjeżdżamy w mroźne góry Sierra Nevada. Zaczynają się nieprzespane noce z temperaturą poniżej zera i marznięcie na motocyklu wieczorem oraz o poranku. Znaczenie ma nie tylko temperatura, ale też prędkość wiatru oraz czas wschodu i zachodu słońca. W Parku Narodowym Yosemite sezon dopiero się zaczyna. Jest początek marca i nasz namiot jest jednym z nielicznych na kultowym kempingu Camp 4. Nie na długo. Kolejnego dnia zaczyna się długi weekend i jeszcze tego samego wieczoru siedzimy przy ognisku z grupą fascynujących ludzi. Z zapałem opowiadają oni o swojej największej pasji: wspinaczce. – Na El Cap to ja wchodzę przed śniadaniem i wracam, zanim jeszcze zdążycie się obudzić! – żartuje Marcin, mój skromny mąż, a wszyscy śmieją się do rozpuku, bo wiadomo, że o wspinaczce nie mamy bladego pojęcia. Jesteśmy w mniejszości. Niektórzy, jak Mike i Joe, są tutaj w każdy weekend. Zostawiają domy w San Francisco i Sacramento, by przez dwa dni cieszyć się jednym z najlepszych miejsc na wspinaczkę na świecie. Wiele osób przyjeżdża z daleka: z innych stanów, z całego świata. Zostają miesiącami, by próbować swoich sił na najtrudniejszych ścianach. Wszyscy mieszkają na Camp 4 i zgodnie twierdzą, że to tu rodziły się legendy amerykańskiej wspinaczki.
Cały artykuł o wyprawie przez Kalifornię, Nevadę i Arizonę przeczytasz
|