BUENOS AIRES

Uwaga, Buenos Aires uzależnia! Daj się porwać do tanga

Stefan Czarniecki, 26.02.2016

Tango, Buenos Aires

fot.: www.shutterstock.com

Tango, Buenos Aires
Buenos Aires to nie tylko tango. Zwłaszcza to komercyjne, tańczone na ulicach i będące źródłem zarobku dla aktorów i aktorek – amatorów. Buenos Aires nie kończy się także na najszerszej ulicy świata Avenida 9 Julio. Ani tym bardziej na Evicie. Miasto to jest znacznie, znacznie bogatsze. Tylko trzeba je trochę odmitologizować.

Czarno-czerwony skuter Juana zręcznie omija ustawione przed światłami samochody. Niewielka błękitno-biała flaga ze słoneczkiem pośrodku majestatycznie powiewa ponad prawą rączką kierownicy. Do lewego lusterka przyklejona naklejka z twarzą Che Guevary. Wzdłuż tylnego schowka zdobiony na biało napis: „Dios es grande!”, czyli „Bóg jest wielki”. Czarny skuter aż mieni się w palącym ulice Buenos Aires słońcu. Na sygnalizatorze nadal pali się czerwone światło, Juan podpierając się nogami jest już prawie na samym początku kolejki samochodów oczekujących na zielone. Nie przeszkadza mu nawet sporawy rów, poprowadzony kilka metrów przed skrzyżowaniem. To przekleństwo ulic argentyńskiej stolicy. Z racji tego, że większość skrzyżowań ma charakter równorzędny, władze wybudowały przed nimi spore wgłębienia. Wszystko po to, by ostudzić zapędy kierowców wjeżdżających nań z całym impetem. Po latynosku. Kierowcom wiecznie się tutaj spieszy, a takich Juanów z fantazją jest całe mnóstwo. Zaraża ich mentalność aglomeracji. Tak różna od reszty kraju, gdzie pośpiech jest ostatnią rzeczą, o jakiej się myśli. A tutaj, w centrum Buenos trwa gonitwa. Niestety. Połączenie Nowego Jorku z Honolulu – tak wygląda Buenos Aires w godzinach szczytu.

NA TEMAT:

Wieżowce wznoszą się po obu stronach jednokierunkowych, szerokich, zawalonych samochodami i motocyklami ulic. Nie za piękne te budynki, ale za to jakie pragmatyczne! Mają pomieścić setki biur. Tych bowiem dla coraz większej liczby inwestorów zza oceanu wciąż mało. W centrum stworzono też deptaki tylko dla pieszych – zepchnięte pod szklane elewacje, za którymi widać witryny najdroższych sklepów w mieście. I ten tłum. Też zepchnięty, też ścisły. Głowa przy głowie. Gdzieś pędzą. Ogólny rumor. Sprzedawca gazet krzyczy, ile tylko ma sił w głosie. Elegancki biznesmen przytyka jedno ucho i drze się do słuchawki telefonu. Inny jegomość z teczką przepycha się przez maszerujący tłum. Gdzieniegdzie na rogu ulic można spotkać włóczęgę przeszukującego kosze na śmieci.

W pewnej chwili młody chłopak, ciągnący wypakowany po brzegi wózek ze starociami, postanawia przenieść się z chodnika na ulicę. Pisk hamulców. Lewy pas musi się zatrzymać. Gdzieś z tyłu słychać głuchy huk. Ktoś nie zdążył zareagować. A chłopak od tej pory maszeruje już beztrosko lewym pasem ze swoim wózkiem. Przecież będzie mu lżej niż po popękanych płytkach chodnika. I na pewno luźniej.

La Boca

Buenos Aires, La Boca

fot. shutterstock.com

Mimo wszystko lubię to miasto. Ma w sobie to „coś”. Może jest to słynna la Boca? Dzielnica inna niż wszystkie, które dotąd widziałem. Niegdyś robotnicza, dziś stanowiąca centrum współczesnej turystyki. Dzielnica, do której każdy przyjeżdża w innym celu. Jedni wpadają do knajp la Boca z apetytem na przepyszne „carne”, czyli mięso serwowane na grillach z pietyzmem, który można zaobserwować tylko tutaj. Inni z wypiekami na twarzy podążają śladami włoskich emigrantów od jednej uliczki do drugiej, próbując poczuć atmosferę tego miejsca. Albo z nadzieją na uśmiech dziewczyny tańczącej tango w pobliskiej restauracji.

Jedno jest pewne – akurat w la Boca nie ma powodu się spieszyć. Tym bardziej nie ma sensu gnać z planem miasta od jednego muzeum do drugiego, czy od jednego kościoła do innego – zresztą, tu nie ma tego typu zabytków. Mapę zostawmy w domu. Bez niej odnajdziemy coś innego. Coś ulotnego i niezwykle istotnego. Co jest tylko w la Boca: kolory blaszanych budynków, gwar i ścisk, ale nieco inny, przyjemniejszy od tego w centrum. Tutaj możemy zagubić się w tłumie i – gwarantuję – wcale nie będzie nam się chciało prędko odnajdywać. Posłuchamy dzięki temu, jak gra muzyka z całego świata. Usiądziemy z gazetą przy białym, metalowym stoliku na yerbę. Poobserwujemy, jak dzieci wabią chrupkami gołębie. Kątem oka zobaczymy ich babcie, jak przyglądają się temu wszystkiemu z politowaniem, ale i z niekłamanym zachwytem, połączonym z westchnieniem za swoją młodością. Miniemy argentyńskie psy mrużące oczy do słońca – one mają czas. Wreszcie ogłuchniemy od wujaszków przekrzykujących się przy kawie, że Peron to był ktoś. Gdy zaś, w poszukiwaniu wyjścia z tej zaczarowanej krainy, nogi zawiodą nas na lokalne podwórko, na nasze głowy spadnie kilka kropel ze świeżo wypranych ręczników.

Zatem pewnie la Boca? Może to dla niej tak lubię wracać do Buenos Aires? A może to jednak słynny Plaza de Mayo tak mnie tu przyciąga? Nie wiem. Może? Miejsce pamięci dla wielu kobiet. To tutaj zbierają się matki młodych mężczyzn, którzy zaginęli w czasach żołnierskiej rewolty. Część z tych chłopców do dziś nie wróciła do domów. Szacuje się, że w czasie rządów Jorge Videli, prezydenta i członka wojskowej junty, zaginęło od 10 do 30 tys. Argentyńczyków. Byli wśród nich podejrzewani o działalność antyrządową, duchowni, a często i całe ich rodziny. Minęły lata, lecz pamięć pozostała.

W każdy czwartek na Plaza de Mayo matki, żony, siostry i często przypadkowi gapie odbywają milczący marsz. Oni także stanowią ważną część Buenos Aires. Stolica Argentyny, jak każde miasto, ma wiele twarzy. Ta najbardziej oczywista to słynny 70-metrowy obelisk przy najszerszej ulicy świata Avenida 9 Julio, katedra i Różowy Dom, z którego przemawiała niezapomniana Evita, a także słynne lekcje tanga, których koszt może jednak przyprawić o zawrót głowy.

Buenos Aires, La Boca

fot. shutterstock.com

Dla tych, którzy zdmuchną nieco pudru z twarzy Buenos i spróbują poznać miasto na własną rękę, ważna będzie wizyta na pięknym, oddychającym przeszłością cmentarzu La Recoleta. Zajrzą oni również do kościoła św. Ignacego z przepiękną fasadą i najdłużej zasiedzą się w zaułkach la Boca. Choć „tam niebezpiecznie i trzeba uważać”, będą chcieli poczuć to „coś”. To, co przyciągnęło w to miejsce tylu artystów i wolne dusze, by osiedlić się tutaj na stałe. Owinięci w żółto-granatowe flagi zapewne pójdą też na mecz Boca Juniors, klubu-legendy, w którym na szerokie wody zawodowego futbolu wypłynął Diego Maradona. Z trąbkami, śpiewem na ustach oraz z innymi fanami udadzą się na stadion. Wszystko po to, by poczuć, co to znaczy siedzieć w sektorze „tifosi” i słyszeć ogłuszający doping. Doping po argentyńsku. Prawdziwy. Nie przypudrowany. Bo takie właśnie Buenos Aires wydaje się być najciekawsze. I do takiego Buenos Aires chce się wracać zawsze.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.