Kiedy mieszkałem jakiś czas w Walencji, zauważyłem, że w rozmowach Hiszpanów często pojawia się nazwa argentyńskiej krainy. Ironicznie i z cynicznym uśmiechem odsyłali tam wszelkie swoje wątpliwości. „To mogłoby się zdarzyć tylko w Patagonii” – mówili, ilekroć coś wydawało się im nierealne czy absurdalne. Jakby tam, z dala od cywilizacji, było miejsce na szalone pomysły, niedorzeczności i niezrealizowane marzenia. Nie wiedziałem wtedy o tym regionie nic więcej, oprócz tego, że musi leżeć hen, na końcu świata, gdzie wszystko rządzi się zupełnie innymi prawami.
Ruta 40
Trafiłem tam dużo później. Patagonia ma wielkość miliona kilometrów kwadratowych i na mapie zajmuje jedną czwartą długości kontynentu. Jej południowe kontury jednoznacznie nakreśla postrzępiona linia wybrzeży. Natomiast wyznaczenie granic „końca świata” od północy zawsze nastręczało pewnych problemów. Żeby je odnaleźć, trzeba by rozpatrzyć nie tylko uwarunkowania geograficzne, ale też językowe, klimatyczne czy różnice kulturowe pomiędzy mieszkającymi tu niegdyś indiańskimi plemionami. Wyglądało na to, że Patagonia sięgała po prostu tam, dokąd docierał jej charakter. Jaki? Tego właśnie chciałem się dowiedzieć.
Pierwsze wspomnienie: przyjazd do Neuquen, nieciekawego, wypalonego słońcem miasta. Jest gorąco, ponoć fabryki lodu do napoi nie nadążają już z jego produkcją. Ląduję tu trochę przypadkowo, niczym ludzik postawiony w ciemno na mapie. Miejsce ma jednak dla mnie dwie zalety – dobre (17-godzinne) połączenie autobusowe z Buenos Aires i, co ważniejsze, bliskość legendarnej trasy Ruta 40, do której chcę się jak najszybciej podłączyć.
Czterdziestka to droga przecinająca całą Argentynę. Biegnie od granicy z Boliwią do samej Ziemi Ognistej. Część patagońska, efektownie rozciągnięta wzdłuż masywu Andów, od zawsze przyciągała podróżników, pisarzy, awanturników oraz wszystkich odnajdujących w sercu potrzebę zanurzenia się w samotności i bezkresie. Wychodząc naprzeciw tym pragnieniom (a po cichu również upatrując w czterdziestce nowej atrakcji kraju), argentyński rząd zdecydował, że do 2010 r. na całej długości 5000 km szlak będzie naprawiony i wyasfaltowany. Z ambitnych planów nic nie wyszło. Czkawką odbiły się miejscowa biurokracja oraz rozliczne konflikty interesów – poniekąd dobrze, bo dzięki temu sama trasa nie straciła swojego dzikiego charakteru. Sypiący się spod kół żwir, dziury i konieczność obrania iście żółwiego tempa utemperowały już niejedno ego. Niedogodności wynagradzają jednak krajobrazy – głównie ośnieżone szczyty górujące nad niekończącymi się stepami. A że jedzie się wolno? Czego innego oczekiwać od drogi, na której pierwszeństwo przysługuje owcom?
***
Cały artykuł o Patagonii przeczytasz w październikowym wydaniu magazynu „Podróże”.
