CHILE

Punta Arenas – między życiem a śmiercią

Łukasz Długowski, 23.12.2015

Punta Arenas - Patagonia, Chile

fot.: www.shutterstock.com

Punta Arenas - Patagonia, Chile
Swego czasu Punta była punktem startowym wypraw polarnych: Roald Amundsen, Henryk Arctowski, Robert Falcon Scott – wszyscy najwięksi stąd ruszali. Dzisiaj na jej ulicach można jeszcze zobaczyć ślady minionego świata.

Ernest Shackleton zacumował Yelcho na wschodnich obrzeżach miasta. Był już wieczór, dlatego zdecydował, że tego dnia nie będą wchodzić do portu. Nikt by ich nie powitał. Nie byłoby fety godnej odkrywców. Załodze zabronił do jutra zgolić brody, które urosły w ciągu dwóch lat uwięzienia na Antarktydzie.

NA TEMAT:

Ekspedycja Shackletona

Plan był taki: dopłyną do Zatoki Vahsela, zejdą na skuty lodem ląd, a potem przetrawersują Antarktydę od Morza Weddella do Morza Rossa jako pierwsi w historii. Ich drewniany statek Endurance został jednak uwięziony w lodzie, a po 11 miesiącach zmiażdżony i zatopiony. Ekspedycja Shackletona najpierw zimowała na paku lodowym, a potem na Wyspie Słoniowej.

Kiedy stracili nadzieję na ratunek, sir Ernest wziął pięciu towarzyszy wyprawy i pożeglował po pomoc. 1253 kilometry przez jedne z najniebezpieczniejszych wód na świecie: lodowaty Ocean Południowy z falami gigantami sięgającymi 25 metrów. Popłynęli łupinką, właściwie pudełeczkiem po zapałkach – szalupą ratunkową James Caird.

Byłem w tej szalupie. W jej kopii, jeden do jednego. Wsunąłem się przez otwór w brezencie i przykucnąłem na dnie. Miejsca było tak mało, że siedziałem przygarbiony. Przestrzeni co najwyżej na trzy osoby i nie na 16-dniową wyprawę przez rozszalałe morze. Wysunąłem głowę przez luk i rozejrzałem się dookoła. Przede mną miałem wody Cieśniny Magellana, brzeg piaszczysty, fala niska, słońce wysoko nad horyzontem. Po mojej prawej ręce kopia statku HMS Beagle (w budowie), na którym Charles Darwin pływał wokół Ameryki Południowej, po lewej kopia Nao Victoria, na której żeglował Ferdynand Magellan.

Lokalny przedsiębiorca, Juan Mattasi, ma takie hobby – buduje modele statków jeden do jednego. Shackleton dotarł na wyspę wielorybników, Południową Georgię, i zorganizował ratunek. Kiedy dwie ekspedycje nie dały rady, przypłynął do Punta Arenas. Stąd wyruszył na Yelcho, holowniku, który dzisiaj ledwo zostałby dopuszczony do obwożenia turystów.

Biegun wypraw polarnych

Shackleton miał rację. Następnego dnia na nabrzeżu czekały na nich tłumy. Szał był taki, że mogliby go pozazdrościć Beatlesi. Wystarczyło, że sir Ernest wychylił się z okna, a stojący pod nim tłum piszczał, wiwatował i klaskał. Nie było końca przyjęciom, obiadom i spotkaniom.

Każde machnięcie ręką, wypowiedź, każde wyjście Shackletona do ludzi relacjonował lokalny dziennik „El Magallanes”. Kiedy dowiedziałem się na mieście, że mają archiwum, od razu pobiegłem do redakcji przy Waldo Seguel 636.

– Podobno macie skany starych numerów z 1916 r.? – zapytałem. – Nie, nie mamy. – Kserokopie? – Nie. Opuściłem głowę i chciałem wychodzić, ale wtedy facet mnie zaszachował: – Mamy oryginały. Chwilę później siedziałem w malutkim pokoiku, sam na sam z rozpadającymi się w rękach egzemplarzami „El Magallanes” sprzed prawie stu lat. Czytałem na głos: „Ekspedycja Shackletona – między życiem a śmiercią”.

Na takie zainteresowanie prasy prawdopodobnie nie mogła liczyć żadna z antarktycznych wypraw, które startowały z Punta Arenas. A było ich mnóstwo. Stąd rozpoczynali wyprawy Roald Amundsen, Adrien de Gerlache, Henryk Arctowski, Robert Falcon Scott, Lincoln Ellsworth. Dzisiaj jeszcze można poczuć ten klimat w porcie, gdzie często cumuje lodołamacz RV Laurence M. Gould, który dowozi polarnikom zaopatrzenie, albo stojąc na lotnisku przed tablicą odlotów i przylotów.

Shackleton Bar i szklaneczka historii

Przy głównym placu, Munoz Gamero, znajduje się Shackleton Bar. Mieści się w pałacyku Sary Braun, lokalnej bogaczki. Na ścianach wiszą gwasze przedstawiające etapy wyprawy sir Ernesta. Na jednym z nich eksplorator stoi na schodach i prosi Sarę o pomoc w ratowaniu jego ludzi. Obok gwaszy zdjęcie polarnika z podpisem jego wnuczki, która była na otwarciu baru w 2006 r.

W środku panuje półmrok. Klimat jak z XIX-wiecznego angielskiego klubu dla gentlemanów. Podszedłem do baru zapłacić, powiedziałem, że wrócę jutro powdychać opary Shackletona, bo jestem jego psychofanem. Barman wyciągnął butelkę whisky i pokazał mi etykietę: Rare Old Highland Malt Whisky Blended & Bottled by Chas. Mackinley & Co. – Ta sama, którą Shackleton miał ze sobą na wyprawie. Mała destylarnia z Wielkiej Brytanii odtworzyła jej smak i wygląd.

Zaświeciły mi się oczy. Barman wyciągnął z pudełka negatywy, zdjęcia, mapy i kopie listów sir Ernesta, które destylarnia dodaje do każdej butelki. Oglądałem je z namaszczeniem. – Przyjdę jutro się napić. – 25 tysięcy peso za szklaneczkę, 250 tysięcy za butelkę (odpowiednio 130 i 1300 złotych). – To zostanę przy pisco sour za piątaka – odpowiedziałem zrezygnowany. Barman rozejrzał się wokół, czy nikt nie idzie. – To chociaż powąchaj – i odkorkował butelkę. Sztachnąłem się. Aromat, jak prąd, migiem przeszedł przez całe ciało. – A niech mi tam – machnął ręką – napij się. I nalał mi małą szklaneczkę. Powąchałem, zakręciłem szkłem i wlałem do ust. Piękna była, złożona i wyrazista. Mocna. Kopała i wierzgała.

Król Patagonii

Jose Menendez, zanim przybył do Punta, był nikim, ale Patagonia w XIX w. była jak Ziemia Obiecana. W tamtym czasie to miejsce stanowiło raj, co prawda opuszczony przez Boga, strasznie wietrzny, zimny i zamieszkały przez dzikusów, ale za to praktycznie wyjęty spod prawa oraz bogaty w złoto i pastwiska. Nikt się tam nie chciał osiedlać, więc Chile za bezcen sprzedawało ziemię.

Jose Menendez współtworzył latyfundium o rozmiarach imperium – Sociedad Explotadora de Tierra del Fuego, państwo w państwie liczące trzy miliony hektarów. Menendez, ksywka „Król Patagonii”, miał prywatną armię, której zlecił wybicie połowy populacji Indian Selk'nam, bo przeszkadzali mu w hodowli owiec.

Przy placu Munoz Gamero stoi pałac Menendez-Braun, w którym mieszkał. Kiedy jego peoni – pracownicy na pastwiskach – spali na ziemi albo siennikach, w chatkach skleconych z blachy lub desek, on wylegiwał się w wygodnym łóżku sprowadzonym z Europy. Grał w bilard na stole z Anglii, przechadzał się po parkiecie sprowadzanym z Francji, rzeczy trzymał w mahoniach z Indii, kąpał się w łazience wyłożonej białymi, francuskimi kaflami. Dom miał centralne ogrzewanie i obsługiwała go masa służby, która mieszkała w piwnicy, w pokoikach ciasnych jak trumna.

„W Patagonii”

Przepych Menendeza robił wrażenie, ale jednocześnie był nudny i wtórny. Tak naprawdę w Punta szukałem czegoś innego. Niewielkiego, brązowego domu Charlesa Milwarda, który na początku XX w. był konsulem brytyjskim w Chile. Milward odnalazł w Patagonii i przesłał rodzinie w Anglii kawałek zwierzęcej skóry – „gruby, pokryty rudymi kłakami” – jak napisał o nim Bruce Chatwin. Skóra była wystawiona w domu ciotki, leżała za szkłem z przypiętą do niego karteczką: brontozaur. Później okazało się, że jej właścicielem był mylodon, gatunek leniwca jaskiniowego, który kilkanaście tysięcy lat temu żył w Ameryce Południowej.

Chatwin zafascynowany Patagonią jako dwudziestolatek rzucił pracę i wyruszył na poszukiwania śladów mylodona. Zjechał tę ziemię wzdłuż i wszerz, a po kilku latach wydał „W Patagonii”, najlepszą książkę, jaką w życiu czytałem. A teraz siedziałem na ławce przed domem Milwarda, który podczas swojej podróży po Patagonii odwiedził także Chatwin. Byłem w jego opowieści, tu gdzie wszystko się zaczęło. W środku pewnie nie było śladów historii, miejsce przejął lokalny dziennik „El Pinguino”.

Nie chciałem wchodzić, nie chciałem sobie burzyć obrazu. Gapiłem się na stylizowany na zameczek dom i zaciągałem się zimnym powietrzem znad Antarktydy. Wdychałem opary minionego świata.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.