Myślę Andy, widzę trudno dostępne szczyty, niewielkie osady, pasterzy w wielobarwnych strojach i oczywiście lamy. Jednak gdy patrzę na nie teraz, ze wzgórza San Cristóbal, nagle wydają się bardziej oswojone. Po samo ich podnóże rozciąga się panorama miasta, wszędzie szare budynki, ponad którymi od czasu do czasu góruje drapacz chmur. Nigdy wcześniej nie byłam w Ameryce Południowej, liczyłam więc po cichu, że po pokonaniu prawie 13 tysięcy kilometrów i zmianie półkuli (a co za tym idzie, pory roku) dopadnie mnie szok kulturowy. Trochę się go bałam, a trochę za nim tęskniłam. Ale Santiago mnie nie przestraszyło. Nawet nie próbowało, mimo że byłam łatwym kąskiem – po hiszpańsku mówię może dwa słowa. Jestem więc gringa pełną, bladą gębą.
Nowocześnie
Kolejka powoli doturlała się po stromych torach na szczyt wzgórza. To rozwiązanie dla wygodnickich i spóźnialskich. Ci, którzy zdecydowali się wbiec na San Cristóbal, muszą wyruszać znacznie wcześniej, by zdążyć na zachód słońca. Niestrudzonych biegaczy przybywa coraz więcej, podobnie jak rowerzystów.
– Dla wielu taka aktywność to wieczorny rytuał, swego czasu sama wbiegałam tutaj codziennie rano, ale o zachodzie widok jest znacznie ładniejszy – tłumaczy Jana, dziewczyna, u której mieszkam. Jeżeli wiatr lub deszcz przegoni smog, mamy szansę na rozległą panoramę gór i miasta, które w blasku ostatnich promieni słońca przybiera złotawy odcień.
Największą gwiazdą wśród wszystkich gmachów jest zdecydowanie Gran Torre Santiago. Dosłownie, bo 64-piętrowy wieżowiec jest najwyższym budynkiem w całej Ameryce Południowej. Stanowi jednocześnie serce Sanhattanu. Nazwa finansowej dzielnicy jest oczywistym nawiązaniem do nowojorskiego Manhattanu. Mieszkania są tu najdroższe, hotele najbardziej ekskluzywne, a restauracje eleganckie.
Fot. Shutterstock.com
W środku Gran Torre nie różni się bardzo od innych centrów handlowych. Na kilku pierwszych piętrach robi się zakupy. Wiele szyldów wygląda znajomo, tylko manekiny ubrane są w nieco lżejszą odzież niż te, które widziałam przed wyjazdem. Luty to przecież środek lata. Nieco wyżej napijesz się kawy w Starbucksie i zjesz hamburgera w McDonaldzie, żeby z pełnym brzuchem obejrzeć kasowy hit w multipleksie.
Na pierwszy rzut oka stolica Chile to metropolia jak każda inna.
Europejsko
Stary kontynent został na drugiej półkuli, daleko za oceanem. Mimo odległości Europa wytrwale rzuca cień na Santiago. Jej wpływy widać w niewielkich uliczkach Londres i Paris. Kamienice, latarnie i kostka brukowa na krótką chwilę przenoszą przechodniów na angielską i francuską starówkę.
Wpływy widać też na wzgórzu Santa Lucía, którego nazwa upamiętnia zdobycie go przez konkwistadora Pedra de Valdivię w 1541 roku. Dziś to jeden z miejskich parków.
Czasy kolonialne dają o sobie znać również na Plaza de Armas, kwadratowym placu stanowiącym symboliczne serce miasta. Piękny gmach katedry Metropolitana, wzniesionej w XVIII wieku, odbija się w szklanej fasadzie sąsiadującego biurowca. Takie jest właśnie Santiago: gęste, chaotyczne i odrobinę przytłaczające.
Fot. Karolina Tomas
Chwilowo sfrustrowana wielkomiejskością, ukrywam się w Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej. Błyszcząca biżuteria, rzeźby, piękne stroje i przedmioty codziennego użytku przypominają, jak bardzo Ameryka Południowa była zróżnicowana etnicznie i kulturowo przed przybyciem konkwistadorów.
Do współczesności wracam w pobliskim centrum kulturalnym Palacio La Moneda. W nowoczesnym gmachu usytuowanym w podziemiach Plaza de la Ciudadanía organizowane są liczne warsztaty, wystawy sztuki współczesnej i pokazy kina niezależnego.
Podobną rolę spełnia GAM, czyli moje ulubione (nie tylko dlatego, że można tu bezpłatnie korzystać z Wi-Fi) Centro Cultural Gabriela Mistral. Młodzi ludzie uczą się tu tańca, rodziny przychodzą na spektakle teatralne i widowiska cyrkowe, a na koncertach widownia nigdy nie jest pusta.
Łacińsko
Przyznaję się bez bicia, uparłam się na ten szok kulturowy. Jestem przecież na końcu świata, nie wypada wrócić do domu bez niesłychanych opowieści. Tym sposobem docieram na ostatnią stację czerwonej linii metra – Los Dominicos. Znajduje się tam niewielka wioska El Pueblito de los Dominicos, w której można przypatrzeć się, jak powstają lokalne wyroby rękodzielnicze. No dobrze, trochę pachnie cepelią, ale to idealne miejsce, żeby zaopatrzyć się w estetyczne pamiątki dobrej jakości.
Poszukiwania latynoskiego ducha, który zawładnął już sercem i umysłem niejednego gringo, nie poszły na marne. Trafiam do niepozornego lokalu La Piojera tuż obok Mercado Central – głównego targu Santiago. Za brudną i lepką ladą uśmiechnięci barmani z brzuszkiem rozlewają trunki. Za stołami wesoła ferajna wznosi kolejne toasty. La Piojera to miejsce-legenda. Jest rok 1922. Prezydent Arturo Alessandri Palma został zaproszony przez przyjaciół na drinka. Wybrali miejsce uwielbiane przez klasę robotniczą, którą wspierał w swoich charyzmatycznych przemówieniach. Ledwie minąwszy próg, prezydent wykrzyknął: „I zabraliście mnie do tej pchlarni?!”. Nazwa przylgnęła, legenda urosła, a klimat nie zmienił się od lat.
Mural przy wejściu La Piojery, fot. Karolina Tomas
Ale spokojnie, mocna głowa nie jest jedyną przepustką do lokalnego świata. Szukając czegoś, czego nie ma nigdzie indziej na świecie, zahaczcie o dowolną café con piernas, czyli w dosłownym tłumaczeniu wstąpcie na kawę z nogami. Co to znaczy? To proste, razem z kawą dostaniecie zgrabne nogi skąpo odzianych kelnerek. Niektóre przechadzają się między spragnionymi (kofeiny) klientami w bikini lub tylko w bieliźnie.
Atmosferę dawnego Santiago doskonale czuć w Barrio Brasil, dzielnicy, która ożywa po zachodzie słońca. W ciągu dnia jest tutaj przeraźliwie pusto. Przechodniów mogę policzyć na palcach jednej ręki. Zaglądam w okna nielicznych sklepików i zakładów fryzjerskich (choć więcej tu golibrodów niż fryzjerów). W najsłynniejszym salonie Peluquería Francesa mężczyzna w białym fartuchu wprawnym ruchem przykłada klientom do gardeł potężną brzytwę i raz dwa, po zaroście nie ma śladu.
Barrio Brasil, podobnie jak Bellavista, jest okolicą uwielbianą przez młodych ludzi. W obu dzielnicach wieczorami trudno o wolny stolik, bo latynoski duch budzi się nocą.