Melbourne nie jest moim rodzinnym miastem. Ale z pewnością ulubionym. Wykorzystuję każdy pretekst, by je odwiedzić. A to nie cierpiące zwłoki sprawy związane z rodzinną firmą, a to wizyta u dawno niewidzianych przyjaciół czy też przyjemności, które dla niepoznaki nazywam moim hobby: podglądanie pingwinów, zabawa w przewodnika po mieście czy pójście na koncert przy plaży. Od razu zaznaczę, że centrum miasta, które czaruje na widokówkach z Melbourne nie robi na mnie wrażenia. South Bank, dzielnica wieżowców odbijających się w wodach rzeki Yarra czy Flinders Street – tutejsza Marszałkowska, właściwie niczym się nie różnią od podobnych miejsc w Brisbane, Sydney czy Perth. Może to frazes, ale świat staje się dziś wielką wioską. Dobrze to widać w sercu Melbourne: takie same budynki czy sklepy są w każdej większej europejskiej czy amerykańskiej metropolii. Dlatego wyjeżdżam na peryferie. Najlepiej do St. Kilda – najpopularniejszego deptaku Melbourne, najpiękniejszej plaży w mieście, i według mnie, najlepszego adresu w stanie Victoria. Miejsce to ma dla mnie znaczenie przede wszystkim jako siedziba mojej ulubionej drużyny Australijskiej Ligi Futbolowej, Melbourne Football Club. Australijski football to dyscyplina będąca połączeniem rugby i piłki nożnej, jednak kibice i gracze twierdzą, że jej zasady trudno wyjaśnić, „ponieważ ich nie ma”. To zaś tłumaczy popularność tego sportu na antypodach. Jest to zabawa dla prawdziwych twardzieli. Takich samych, jak ci, którzy ponad sto lat temu podbili tę niegdyś niegościnną ziemię.
NA TEMAT:
U polskiej mamy
W St. Kilda panuje niepowtarzalna atmosfera artystycznej bohemy. Trzeba koniecznie przejść się lub, jak kto woli, przejechać się rowerem czy na rolkach, po Esplanadzie – promenadzie ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Po drodze mija się edwardiańskie domy zbudowane za czasów imperium brytyjskiego, których okna spoglądają na błękitne wody Phillip Bay. Na końcu dociera się do bram Luna Parku (www.lunapark.com.au ), wesołego miasteczka, które utrzymano w nieco staromodnym stylu, aby się zanadto nie odcinało od nobliwych domów, pamiętających rządy wspaniałej królowej Wiktorii. Warto wybrać się tu zwłaszcza w niedzielę, na cotygodniowy targ sztuki zwany Esplanade Markets. Artyści i sprzedawcy to w większości mieszkańcy miasta, wystawiający swoje prace dla przechodniów. Gdyby ktoś chciał przywieźć z Melbourne akwarelę przedstawiającą pingwina lub bransoletkę z muszelek, znajdzie tu odpowiednie miejsce na zakupy. W najbardziej wysuniętym na zachód punkcie Esplanady znajduje się z kolei Hotel Esplanade (www.espy.com.au ). To budynek, którego projekt architektoniczny stanowi ciekawy kompromis między starym i nowym, między edwardiańskim porządkiem a komercyjnym funkcjonalizmem. Będąc w pobliżu, należy koniecznie wejść do środka. Jest tu świetnie wyposażony bar i sala koncertowa, z długą, jak na Australię, tradycją muzyczną. Już 50 lat temu na scenie wyginali się lokalni naśladowcy Elvisa Presleya, później nie brakowało światowych gwiazd, takich jak choćby Mos Def czy Wolfmother. Zdarza się, że rozbawione towarzystwo okupuje cały parking sąsiadujący z budynkiem. Widok stamtąd jest zresztą atrakcją samą w sobie: monumentalne palmy, a za nimi jasna plaża.
Do tutejszej knajpy można wpaść nie tylko w ramach zabawy po koncercie, ale również na wieczornego drinka w barze. Sama zatrzymuję się zawsze w Espy (jak pieszczotliwie klub nazywają tubylcy) na łyk orzeźwiającego piwa Victoria Bitter, podawanego w szklance zwanej szkunerem, z centymetrem pianki (w lokalnym żargonie – główki).
Będąc w St. Kilda, można też poczuć się jak w domu i to dosłownie. Znajduje się tu bowiem znakomita polska piekarnia www.monarchcakes.com.au, oferującą m.in. wiejski chleb i najlepsze w Australii pączki. Zaryzykuję stwierdzenie, że tutejsze przepisy są bardziej wierne tradycji niż wiele wypieków, które znaleźć można w Polsce. Nic nie może się równać z domowej roboty pączkami, podawanymi z filiżanką gorącej herbaty. Sama rozkosz.
Gody kangura
Wiadomo jednak, że nikt nie będzie
podróżował 15 000 km, aby jeść jak w do-mu. Zwłaszcza, że w kartach restauracji w Melbourne znajdziemy niezliczoną ilość kulinarnych ekstrawagancji. Często jestem pytana, na czym polega „typowa australijska kuchnia”. Odpowiedź jest prosta. Nie ma typowej australijskiej kuchni. To mieszanka życiorysów i doświadczeń mieszkających tu ludzi z całego świata. Melbourne to jeden wielki tygiel przyjezdnych. Są tu Europejczycy, którzy osiedlili się na południu Australii po wojnie, w tym na przykład największe skupisko ludności greckiej poza Grecją. Są tysiące Azjatów, szczególnie uchodźców z Kambodży i Wietnamu, dla których urząd emigracyjny uchylił drzwi kraju w latach 70. i 80. XX wieku. Mieszkają tu przybysze z Indii, Filipin i Malezji. Polaków też jest sporo. Według spisu ludności sprzed pięciu lat, do korzeni nad Wisłą przyznaje się około 20 tysięcy osób. Trudno się zatem dziwić, że wybór restauracji wiąże się z narodowym menu. Jeśli jednak ktoś chciałby koniecznie zamówić coś stricte australijskiego, powinien udać się do restauracji Waves on the Beach (www.wavesonthebeach.com.au ), która serwuje najlepsze krewetki w mieście, albo do Lemon Bistro (178 Little Bourke Street), gdzie spróbować można makaronu z mięsem kangura. Te zwierzęta, będące symbolem Australii, można zresztą spotkać na ulicach miasta. Zdarza się, że ssaki powodują groźne wypadki samochodowe. Ostatnio znów było o nich głośno, ponieważ samiec zaatakował joggingowca. Później okazało się, że mężczyzna próbował podejść do kangura w momencie godów z samicą i panowie się trochę pokłócili. Ot, taka scena z życia Melbourne. Na szczęście kangury nie są stworzeniami groźnymi, z pewnością jednak nie powinno się ich zaczepiać z nadzieją na wspólne zdjęcie. Australijczycy traktują kangury trochę jak Europejczycy krowy. Jest ich tak dużo, że na odstrzał kangurów nie potrzeba zezwolenia. Ich mięso to składnik wielu (niezbyt wyszukanych) potraw, zaś skóry często używa się na przykład do produkcji kapeluszy lub obuwia.
Wesele w winiarni
Cała Australia płynie piwem, jednak Melbourne to region wina. Tutejsze odmiany są tanie i wyjątkowo szlachetne. To zasługa okolicznego klimatu i pobliskiej Doliny Yarda (www.wineyarravalley.com ), miejsca skąd w świat idą najlepsze australijskie wina. Uwielbiam szczególnie Killara Estate (www.killaraestate.com.au ). To niesamowite miejsce, przypominające nieco Toskanię. Winnica należy zresztą do Włocha, Tony’ego Palazzo, który na 150 hektarach hoduje winorośl niezbędną do produkcji Pinot Noir, Chardonnay, Shiraz i Cabernet. Siedząc na tarasie świetnej restauracji na terenie winiarni, można się rozkoszować ostatnimi rocznikami, jeść pyszne sery i podziwiać widoki rodem z odległej Europy. Pod warunkiem oczywiście, że na miejscu nie będzie właśnie trwało wesele. Nowożeńcy z Melbourne wyjątkowo upodobali sobie bowiem Killara Estate. Zresztą trudno mieć do nich o to pretensję. W tym miejscu spędziłabym nawet miesiąc miodowy.
Melbourne to także stolica australijskiego sportu. Turyści odwiedzający antypody mogą stwierdzić, że tubylcy cierpią na ADHD. Jak nie grają w piłkę na plaży, to biegają po parku albo po korcie tenisowym lub jeżdżą konno czy na rowerach. Słońce świeci przez cały rok, nie ma więc wymówek w postaci jesiennego spadku energii. A kiedy zdarzy się taka wyjątkowa sytuacja, że nikomu już się nic nie chce, zawsze można urządzić grill nad morzem. W Australii sport nie jest obciążony kultem macho, uprawiają go wszyscy bez względu na płeć czy poglądy. Nawet kibice footballu są potulni jak baranki. Gdzie na świecie po meczu sympatycy obu drużyn idą razem na drinka i do tego stawiają sobie kolejki? Wiem, że trudno w to uwierzyć, tym bardziej po ostatnich doniesieniach o wojnach kiboli w Polsce. Polecam jednak wizytę w Sport barze (Casino 8 Whiteman Street) w niedzielne popołudnie. Atmosfera jak na pikniku. To zamiłowanie do sportu przekłada się także na liczbę imprez w mieście. Wystarczy wymienić wyścigi konne Melbourne Cup odbywające się co roku w listopadzie, turniej tenisowy Australian Open, sezon letni krykieta czy rozgrywki Australijskiej Ligi Futbolowej, które poza sezonem odbywają się na boisku do krykieta. Obok tego imponującego obiektu znajduje się Narodowe Muzeum Sportu, w którym dowiemy się wielu ciekawych faktów z historii australijskich igrzysk olimpijskich. I jeszcze jedna uwaga. Podczas rozgrywek AFL można też spróbować kolejnego wynalazku kulinarnego. Tradycyjne australijskie meat pie, czyli paszteciki z mięsem, to przekąska tak typowa dla antypodów jak hot dogi w USA. Moi zagraniczni przyjaciele wszyscy skorzystali z możliwości wypróbowania (i rozsmakowania się) w tym ulicznym daniu, podanym z ogromną ilością sosu pomidorowego na kruchym wierzchu. Całość zjada się obowiązkowo palcami i popija najczęściej zimnym jak lód piwem.