Wiem, co zrobimy! Pojedziemy autem wzdłuż oceanu, z Sydney na północ – długo zastanawiałam się, co pokazać koleżance podczas jej kilkutygodniowych wakacji w Australii, a przecież odpowiedź miałam „pod nosem”: trasę nazywaną Legendarnym Wybrzeżem Pacyfiku.
Legendarne Wybrzeże Pacyfiku
Po kilku dniach w nieoficjalnej stolicy kraju, wizycie u dostojnej Pani Opery i obowiązkowym spacerze z plaży Coogee na Bondi po widowiskowych klifach, ruszamy. Przez zakorkowane nawet w niedzielne popołudnie miasto kierujemy się na Góry Błękitne, które od Sydney dzieli zaledwie 100 kilometrów. W miasteczku Katoomba przebijamy się w stronę Echo Point, najpopularniejszego miejsca widokowego w okolicy, z panoramą na sławne skały – Trzy Siostry.
Nad porośniętą wysokimi eukaliptusami doliną unosi się niebieska łuna, będąca efektem połączenia kropli wody, słońca i olejku eukaliptusowego. Idziemy wśród drzew, których nie objąłby nawet wielkolud i dochodzimy do wysokich schodów. Wspinaczka okazuje się wyzwaniem na tyle dużym, że po szybkiej kolacji w barze, gdzie raczymy się popularnym chicken parma, padamy.
W głębokim śnie nie przeszkadza nam nawet wczesnowiosenna temperatura na poziomie zaledwie kilku stopni. Odczuwamy ją dopiero rano. Zrywamy się o świcie, żeby z Govetts Leap zerknąć na spowite mgłą wąwozy. Na wysokości Gosford odbijamy mocno w prawo i zaczynamy odkrywać Centralne Wybrzeże.
Śniadanie z kangurami
Od miasteczka The Entrance po dwóch stronach otacza nas woda – z jednej strony ocean, z drugiej przestronne jeziora, a wokół setki pelikanów. Kawałek dalej, w kiepskim barze, kupujemy fish and chips, kolejny klasyk australijskiej kuchni.
– Zostajecie w Munmorah? – zagaduje nas stary kucharz, wydając zawiniętą w papier rybę. – Tam jest rewelacyjny kemping i dziś pewnie nie będzie nikogo, bo to środek tygodnia. Długo nie musiał nas namawiać. Szutrowe drogi suną w górę i w dół, najpierw między krogulczymi drzewami herbacianymi, a potem wśród dzikich palm. Doprowadzają nas nad pusty brzeg oceanu, gdzie z przyjemnością zostajemy na dłużej. Do śniadania siadamy z kangurami.
Seal Rocks
Kolejne zachwyty czekają na nas w rybackiej wiosce Seal Rocks, jakieś 200 kilometrów na północ. – Zatrzymaj się! – krzyczę. Przy drodze wózek z zakręconymi muszlami. Obok stoi skrzynka z napisem „$3”. To tzw. honesty box, samoobsługowy stragan, na którym wybiera się produkty i uczciwie płaci do puszki.
Chwilę później dostrzegam w oddali czuwającą nad okolicą śnieżnobiałą latarnię morską Sugarloaf. Dziki ocean rozbija się o niewinnie wyglądające skały. Seal Rocks, od których miejscowość wzięła swoją nazwę (i gdzie kiedyś podobno wylegiwały się foki) były swego czasu pułapką dla krążących statków.
Kemping w buszu, gdzieś na uboczu, obwieszony znakami ostrzegającymi przed psami dingo, jest dla nas dodatkową atrakcją. Miejscem idealnym na nudę.
Cały artykuł oraz więcej pomysłów na road trip w Australii znajdziesz w styczniowym wydaniu miesięcznika „Podróże”