Był rok 747. Król Sindhu Raja leżał na łożu śmierci i rozmyślał o wydarzeniach, które wpędziły go w chorobę. Jako młody książę musiał uciekać z Indii przed gniewem ojca. We wschodnich Himalajach – a dokładniej w dzisiejszym centralnym Bhutanie – znalazł rozległą dolinę Bumthang. Zbudował tam dziesięciopiętrowy zamek, ale spokoju nie zaznał. Konflikt z władcą okolicznych dolin, który rościł sobie prawa do żyznych ziem sąsiada, przerodził się w wojnę. W jednej z bitew Sindhu Raja stracił syna. Przepełniony rozpaczą, zbezcześcił tereny zamieszkane przez lokalne bóstwa, w tym demona Shelginga Karpo. Od tej chwili podupadł na zdrowiu. Prawie nie opuszczał swojej twierdzy, trawiła go zgryzota, z każdym dniem robił się coraz słabszy. Domyślał się, że jego życiowe siły zostały skradzione przez demona.
NA TEMAT:
Mimo wszystko miał szczęście. Dolinę Bumthang przemierzał akurat buddyjski mistrz Padmasambhava, znany również jako Guru Rinpocze. Król poprosił go o pomoc. Mędrzec rozpoczął medytację w niewielkiej jaskini. Siódmego dnia zaczął tańczyć. W szaleńczym wirze raz po raz przybierał kolejne formy – wpierw sześć łagodnych, a następnie dwie gniewne i przerażające. Taniec zwabił okoliczne duchy, które zgromadziły się wokół groty i ciekawsko zaglądały do środka. Pojawił się również ten najpotężniejszy – Shelging Karpo.
Adepci sztuki tańca zyskują moc odstraszania demonów. A nawet więcej - sami przekształcają się w bóstwa Fot.Bartek Sabela
Gdy wszedł do jaskini pod postacią białego lwa, tańczący mistrz zamienił się w Garudę, mityczne ptaszysko będące strażnikiem dharmy. Rzucił się na lwa, przycisnął go dziobem do ziemi i szponami wyrwał z niego demona. Pokonany potulnie oddał sakiewkę, w której trzymał siły witalne króla. Sindhu Raja ozdrowiał, a oswojony Shelging Karpo stał się bóstwem opiekuńczym doliny. To Padmasambhava przyniósł do Bhutanu buddyzm. Bronią w walce ze złymi duchami, ale też metodą przekazywania nauk, były tańce. Guru Rinpocze ułożył ich aż 21. Były wśród nich tańce poskramiające demony oraz poświęcone konkretnym bóstwom, tańce wojenne i na czas pokoju, tańce koła życia oraz śmierci. Wszystkie są do dziś wykonywane przez mnichów i świeckich. W dolinach Bhutanu osiedlali się również buddyści z sąsiedniego Tybetu; zwłaszcza ci, których w IX i X w. spotykały w ojczyźnie prześladowania. Oni też komponowali swoje tańce. Podobne zasługi ma Ngawang Namgyal, władca uznawany za ojca Bhutanu. To on wprowadził do tradycji taniec Mahakali, uważanego za najpotężniejsze bóstwo przez wyznawców szkoły kagju buddyzmu tybetańskiego.
ZOBACZ TEŻ: Z wizytą u Dalajlamy. Dharamsala, czyli Mały Tybet w Indiach
Krok i gest
W dużej sali jednego z dzongów, czyli zamków-klasztorów, gdzieś w środkowym Bhutanie obserwuję kilku nastoletnich mnichów. Dokoła półmrok. Chłopcy ćwiczą taneczne figury. W jednej ręce mają dzwoneczki, w drugiej damaru – bębenki obwieszone kolorowymi szarfami. Przed nimi jeszcze długa droga.Brakuje im płynności i dynamiki, czasami potykają się i przewracają na podłogę. Zastanawiam się, jakiego tańca się uczą. Są bowiem trzy kategorie świętych tańców: magiczne objawienia, wizje oraz tańce hagiograficzne traktujące o życiu konkretnych mistrzów. Choć dla przypadkowego widza mogą wydawać się podobne, każdy ma swoją choreografię, kostiumy, symbolikę, akompaniament muzyczny, historię.
Festiwal w jednej z niewielkich miejscowości w środkowym Bhutanie gromadzi setki okolicznych mieszkańców Fot. Bartek Sabela
Młodzi adepci nie mają na sobie bogatych strojów, masek ani rekwizytów. Na razie muszą opanować kroki oraz gesty. Po latach ćwiczeń i medytacji będą w stanie odpowiednio przekazać dramaturgię – najważniejszy element rytuału.Jak mówi jeden z podręczników, wytrawny tancerz powinien bezbłędnie prezentować dziewięć cech i czynności przypisywanych bóstwom opiekuńczym. Niektóre z nich są przyjazne – jak promienna twarz, wybuchy radości, przepełnione miłością współczucie czy bohaterska godność. Inne zaś srogie jak zgrzytanie zębami i wymachiwanie bronią. Tancerz musi umieć odegrać gniew, zaciekle wymawiając sylaby hri, hum, phat. Nic nie jest tutaj przypadkowe.
***
Cały tekst Bartka Sabeli przeczytasz w listopadowym wydaniu magazynu „Podróże”.