naciągaczach ze stacji New Delhi mogą ci tysiące razy opowiadać, a i tak dasz się podejść za pierwszym razem. Krążą o nich legendy, jest też sporo całkiem konkretnych relacji. Stały motyw to historie o tym, że biuro sprzedaży biletów dla obcokrajowców jest: 1. zamknięte, 2. ma przerwę, 3. zostało przeniesione, 4. wejście na piętro jest tylko dla Hindusów, 5. spaliło się lub zmiótł je najazd krwiożerczych Mogołów. Wiedziałem to wszystko, meldując się tam po raz pierwszy w życiu. Wiedziałem też, że kasy dla białasów są na pierwszym piętrze dworca i że są długo czynne. A mimo to prawie dałem się nabrać.
Dworzec New Delhi
Stacja kolejowa New Delhi to coś, co w pierwszym kontakcie musi powalić i upokorzyć Europejczyka. Ogromem, rozgardiaszem, brakiem jakichkolwiek zasad i tropów, którymi należy kierować się w drodze po upragniony bilet. Zanim przybysz zrobi choćby krok w stronę dworca, musi przebić się przez ruchomą zaporę z setek naciągaczy. Pytanie kogokolwiek o drogę mija się z celem, bo każdy wskazuje a to swoją rikszę, a to sklep wuja. W końcu dostrzegamy chudego faceta w błękitnym mundurku, który, jak się wydaje, sprawdza bilety przed wejściem na perony. Oferuje nam pomoc. Odchodzi z nami kawałek i spokojnie zaczyna tłumaczyć, że biuro tymczasowo przeniesiono o kilometr dalej, na Connaught Place. Dojechać tam można za symboliczne 10 rupii, a on nam wskaże odpowiednią, autoryzowaną rikszę. Dlaczego z nim idziemy? Dlaczego wierzymy w tę bajkę? Dlaczego tracimy czas, zamiast trzymać się planu? Przytomniejemy, gdy cwaniaczek w „przeniesionym biurze” proponuje nam sześć biletów za jedyne... 37 tysięcy rupii, a więc za 2300 zł! Ile?! Przecież to Indie, kraj tanich kolei! Wracamy na dworzec. Strzałka wskazuje na pierwsze piętro. Ticket Bureau for Foreigners. Wewnątrz ledwie kilku białasów, mniej więcej tylu samo urzędników. Wypełniam formularze: nazwisko, obywatelstwo, płeć, wiek etc. Podchodzimy do biurka podfarbowanego na rudo Tamila – przedstawia się, mówi, że pochodzi z Madrasu, obecnie Chennai. Z niepokojem pytamy o bilet. Odpowiada, że ma ich mnóstwo. Jaki chcemy? Dżajpur? Udajpur? Mumbaj? Proszę bardzo. Wszystko za nieco ponad 2 tysiące rupii (120 zł). Bierzemy i przeklinamy cwaniaków spod dworca.
New Delhi – D żajpur
O wpół do piątej rano jesteśmy już na nogach. W drodze na dworzec przystajemy na krótką sesję foto. Nie możemy się oprzeć, gdy przy Main Bazaar, głównej ulicy Pahargandżu, odnajdujemy dwa sklepy odzieżowe z jakże bliskimi sercu szyldami: „Sklep u Miśka” i „Piotruś export”. Na dworcu jesteśmy pół godziny przed czasem. Na całym peronie śpią jeszcze lokatorzy. Szczelnie owinięci kocami, wyglądają jak mumie. Skurczeni, jakby bezosobowi. Nadjeżdża nasz pociąg, a ja czuję się jak w wierszu Tuwima: „A tych wagonów jest ze czterdzieści, sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści”. Chyba nigdzie na świecie nie ma tak długich pociągów. Gdyby stanąć przy lokomotywie, wcale nie jestem pewien, czy udałoby się dostrzec koniec składu. Żadne też przedsiębiorstwo kolejowe na świecie nie zatrudnia takiej armii – ponad 1,5 miliona – ludzi.
W Dżajpurze jesteśmy wczesnym popołudniem. Zrzucamy plecaki w hotelu i od razu ruszamy w miasto. Zanim dotrzemy do niedalekiego centrum potwornie zatłoczonym busikiem – pięć rupii od łebka – jedziemy przez najbardziej zakazane rewiry miasta. Oglądamy biedę, jaką trudno zobaczyć w najbardziej hardcorowych programach Discovery Channel. Mijamy sterty śmieci, rzeki pomyj, wychudzone, umorusane dzieciaki kąpiące się w rynsztokach tuż obok sporo większych od nich świń. Nie ma tu krów, panujących niepodzielnie w centralnych rejonach miasta, choćby przy zabytkowym pałacu maharadżów. Tak jakby trzoda podzieliła między siebie strefy wpływów. Zwiedzamy słynny Hawa Mahal, czyli Pałac Wiatrów, obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar i królewskie rezydencje Gaitor, gdzie mamy możliwość cieszyć się słońcem, leżąc na pięknych kamiennych posadzkach. Wreszcie tzw. Pałac Małp, ze świątynią Laxmi – bogini pieniędzy i prosperity. Nazwę miejsce zawdzięcza temu, że całą drogę na szczyt góry, gdzie mieści się świątynia, okupują szare małpy. Przemieszczają się całymi rodzinami i przy bliższym kontakcie potrafią być agresywne. Kiedy wyciągam do jednej z nich rękę, ta w odpowiedzi szczerzy potężne zęby.
Trzy dni później jesteśmy ponownie na dworcu. Czekamy na nocny pociąg do bajkowego Udajpuru. Na dworzec dotarliśmy 45 minut przed czasem, jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. Już w rozkładzie jazdy widać, że pociąg, wbrew temu co na bilecie, zaplanowany jest na 22.40, a nie na 22.28. Dziwne? Nie w Indiach. W poczekalni starszy człowiek wyjaśnia: – Jeżdżę tym pociągiem od lat. Nie zdarzyło się, żeby przyjechał przed 23. Ma rację. Mijają kolejne minuty, a pociągu nie widać. Oglądam więc w towarzystwie setek Hindusów mecz krykieta Indie – Sri Lanka na małym dworcowym telewizorze. Mecz jest częścią prestiżowego Idea Cup, w którym poza wymienionymi gra jeszcze Bangladesz. Patrzę w ekran i kompletnie nie wiem, o co chodzi. Wiele razy próbowałem zrozumieć tę grę i zawsze się poddawałem. Tak jest i teraz. Nie widzę tu sensu, celu, logiki. Kiedy mecz się kończy, wszyscy błyskawicznie się rozchodzą. Wiadomości z kraju i ze świata nikogo nie interesują. Nasz pociąg odjeżdża punktualnie o północy. Na pokładzie wita nas rodzina małych szarych myszek, przebiegających z szybkością pershinga obok naszych plecaków
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.