Podróżuję najczęściej od miasta do miasta. Żadne góry, morze czy jezioro, słowem tak zwana przyroda, wśród której można spędzić dzień, od biedy nawet i trzy dni, nie zastąpią włóczenia się po metropolii. Byle dostatecznie dużej - żeby człowiek nie musiał wyściubiać nosa poza rogatki i męczyć się widokiem przedmieść, rozbabranego obszaru niby-miasta, które udaje, że jest częścią śródmieścia, chociaż należy do nijakiej strefy pośredniej, zza której wyzierają, nie mające wiele wspólnego z prawdziwym interiorem, łąki, lasy, skały, przysiółki, i tym podobne, jak mawiał Gogol, głupstwa. W mieście, możliwie ciasnym, zurbanizowanym i pozbawionym zbędnych "wolnych przestrzeni" (czytaj: wygonów trawy i badyli, dzikich glinianek, ogródków działkowych), trzymam się centrum. Wolę, kiedy jest możliwie jasno wyznaczone - bulwarem, nadmorską promenadą, linią kolejową, choćby arbitralnie przez miejskich włodarzy określone strefami metra. Pierwszym, drugim, nawet trzecim kręgiem. Dalej podróżuję wyłącznie pod ziemią. Lubię wysiąść na końcowej stacji, wyleźć na powierzchnię, rozejrzeć się, zjeść coś w lokalnej knajpie, a potem wrócić - znów do śródmieścia. Nie muszę wędrować trasami zabytków, co nie znaczy, że tego nie robię. Nie będę hipokrytą. To prawda, zwiedzam wielkie muzea i turystyczne główniaki. Uwielbiam Luwr i National Gallery. Stoję w kolejce do windy i cieszę się jak głupi, oglądając panoramę Manhattanu z tarasu Empire State Building czy Wenecji z kampanili San Marco. Nie zgadzam się z ludźmi, którym wystarczy oglądanie siatki ulic w Google Maps, chociaż na takich spacerach sam spędzam masę czasu. Zew rasowej metropolii, rozpostartej u stóp, poczujecie dopiero na platformie widokowej, gdzie hula wiatr i trzeszczy pod wami podłoga (rzecz oczywista - najfajniej jest nocą).
Cenię parki - zaniedbane, dżunglaste. Z jeziorkiem z łódkami, świątynią dumania, kafeterią w kiczowatej gloriecie. Ale lubię też proste wystrzyżone trawniki, zapewniające higieniczny kontakt z miejską naturą. Ilekroć jestem w Jerozolimie - kładę się pod drzewkiem na trawie z widokiem na mury Starego Miasta. Dzięki powszechnie stosowanym w Izraelu na skwerach i parkach środkom ochrony roślin (i ludzi), da się tak wytrzymać nawet godzinę, nie będąc narażonym na atak mrówek, żuczków i pasikoników, które uparcie przeszkadzają w kontemplacji krajobrazu i lekturze właśnie zakupionej książki. Ale o książce za chwilę. Wyrobiwszy uczciwe 50 procent normy przewodnikowego Top 10 (pomijam mordęgę łażenia po ulicach handlowych, domach mody i tzw. zakupy - rzecz potworną, wymyśloną przez ludzkość ku własnej torturze), wyruszam na prawdziwe zwiedzanie. Chcę wiedzieć, jaki klimat panuje na miejscowym cmentarzu, jak wygląda lokalna elektrownia, zajezdnia tramwajowa, targ owocowy. Lubię relikty - nie ogryzek gotyckiej baszty, ale nieczynny dworzec kolejowy, fabrykę przerobioną na skład, zapyziały pasaż. Melancholię wyblakłych szyldów i witryn zaklejonych papierem, ostatnich sklepów z tandetą, ruder, podłych kawiarni. Dzielnic niegdyś eleganckich i tętniących życiem, a teraz podupadłych, otoczonych piętrzącym się miastem, które nie potrafi ich pożreć, toteż wznosi dookoła las bloków, wstydliwie ukrywając swoje bebechy pod zasłoną nowoczesności. Ale mam też inną ulubioną trasę, którą praktykuję niezależnie od tego, czy znam miasto, czy jestem w nim po raz pierwszy. Podążam, samotnie, szlakiem antykwariatów. Nie z dywanami, antykami czy starą porcelaną. Liczą się tylko i wyłącznie antykwariaty książkowe. Natrafiam na nie wiedziony moim prywatnym zmysłem. Wyszukanie adresów w internecie przed podróżą nie daje już takiej satysfakcji, choć ułatwia życie i zakupy. Unikam (zwłaszcza w Polsce) miejsc polecanych, pełnych oczywistości, książek znanych skądinąd. Od księgarń reklamowanych w przewodnikach wieje nudą, a nieszczery uśmiech kłaniającego się w drzwiach antykwariusza gwarantuje, że zawitaliśmy do sklepu drogiego i oferującego banalną czytelniczą konfekcję albo pseudostarocie w świecących oprawach z fałszywej skóry. Owszem, zdarzają się wyjątki w rodzaju nowojorskiego Strandu czy paryskiego Shakespeare and Co. - miejsc sławnych, ale sławą w pełni zasłużoną. Generalnie wolę jednak sklepy bez wizytówek, w zaułkach raczej niż przy głównych ulicach, w których panuje bałagan, a znudzony właściciel nie zwraca uwagi na przygodnego klienta, nie zagaduje, nic nie poleca i daje wolną rękę. Wtedy mam pewność, że w takim antykwariacie mogę spędzić kawał popołudnia i że kiedyś do niego wrócę.
Mam ich w Jerozolimie kilka. W obrębie ścisłego centrum. Antykwariusze kojarzą mnie, ja ich poznaję, ale zamieniamy może dwa zdania - kiedy przychodzi do płacenia. Korzystam z przywileju tej znajomości i nie zostawiam plecaka przy wejściu. Póki co, nie nadużyłem ich zaufania. Wydaje mi się, że znam tam każdy kąt, ale nie mam racji. Dobry antykwariusz jest odwrotnością empikowego speca od marketingu - nie przestawia złośliwie regałów, licząc na to, że wykupię cały nakład prasy wędkarskiej, bo ulokowano ją tam, gdzie poprzednio leżały miesięczniki filmowe. Ceni sobie stałość, ale sprawia mi niespodzianki. Bawi mnie odnajdywanie książek, które stały u niego przed rokiem, poutykanych między antykwarskie nowości, i wydobywanie białych kruków spomiędzy drugorzędnych broszur. Biorę kilka sztuk, po 20-30 szekli. Potem kupuję torbę bureksów w okolicach bazaru Machane Jehuda i idę na trawnik na tyłach hotelu King Dawid. A kiedy mam dosyć Jerozolimy, biorę dalekobieżny autobus i jadę do Ein Gedi, pomoczyć się w zimnych źródłach i wypić lodowatego goldstara nad brzegiem Morza Martwego. Ale to już inna historia.