– Uwaga na kamienie! – takie tablice ostrzegawcze powinny stać na pustyni. Głazy bywają zdradliwe – czają się pod nimi skorpiony, a w ich cieniu wylegują się węże. Niby to normalni przedstawiciele jordańskiej fauny, ale robi się nieswojo, gdy zamiast pasikonika czy żaby koło namiotu pełza żmija rogata. Wszystko jest tu zaskakujące i obce, jak z innej planety.
Na początku nie rozróżniam nawet barw. W kolorze piasku są góry, doliny, nawet domy, które zgodnie z królewskim dekretem powinny być obłożone piaskowcem. Dopiero po dłuższym czasie zaczynam dostrzegać różne odcienie beżu. Zmieniają się one w ciągu dnia. Wieczorem skały ożywają, ukazując swą skomplikowaną strukturę i zapraszając do bliższego kontaktu. Dajemy się skusić i wjeżdżamy do kanionu.
NA TEMAT:
Wadi Rum
Wadi Rum to podobno najpiękniejszy zakątek Jordanii. Nie składa się tylko z piachu i kamieni, jak większość pustyń. Góry mieniące się różem i czerwienią podkreślają bezmiar przestrzeni, w której dżipy uwijają się niczym pracowite mrówki, zwożąc turystów do beduińskich obozowisk. Na ścianach wąwozów wspinacze przecierają pierwsze bliskowschodnie drogi. Czasem brzegi rozpadliny spina kamienny łuk, niby pamiątka po dawno zaginionej cywilizacji.
Prawdziwymi śladami po starożytnych są tysiące rysunków naskalnych oraz inskrypcji po nabatejsku, arabsku i w zapomnianych językach Bliskiego Wschodu. W takiej scenerii spędzimy noc. Beduini, którzy nade wszystko cenią sobie wolność, pozwalają – przynajmniej na razie – by na ich ziemi obozy rozbijali również przyjezdni, tacy jak my.
Co więcej, pod skałami organizowane są festiwale muzyki elektronicznej o naprawdę nieziemskim klimacie. Hollywood już dawno dostrzegł kosmiczny potencjał tego zakątka pustyni i powierzył mu rolę etatowego Marsa oraz innych, bliżej niezidentyfikowanych planet w wielu superprodukcjach: od „Marsjanina” przez „Gwiezdne wojny” po „Transformers”. Nie trzeba tu jednak żadnych efektów specjalnych. Na żywo kanion robi powalające wrażenie, a my czujemy się jak odkrywcy nieznanego świata.
Petra – największa atrakcja Petry
Jeśli o odkrywcach i filmach mowa, to przenieśmy się 100 km dalej, do Petry. Co prawda o Johannie Burckhardcie, który w 1812 r. „odkrył” skalne miasto dla świata zachodniego, pamięta niewielu, ale wszyscy kojarzą najprzystojniejszego archeologa w historii popkultury. To właśnie w Petrze Indiana Jones szukał – i znalazł – Świętego Graala. Nie wiadomo zresztą, czy filmowy bohater, którego szlakiem podążają rocznie dziesiątki tysięcy ludzi (w tym ja), nie jest bardziej realny od założycieli miasta.
Starożytni Nabatejczycy z areny dziejów zeszli dobre 1500 lat temu, a ich kultura nie interesowałaby dziś pewnie nikogo prócz garstki badaczy, gdyby nie wykute w skałach wspaniałości. Wiatr, woda, piasek i trzęsienia ziemi wyprały wprawdzie Petrę z kolorów, zatarły fasady części budowli, a inne schowały pod grubą warstwą ziemi, ale to, co przetrwało, w pełni zasługuje na tytuł jednego z siedmiu nowych cudów świata, przyznany 10 lat temu w internetowym głosowaniu.
Równie fascynujące jest jednak to, czego nie widać. Największą jak dotąd budowlę, Wielką Świątynię, odkopano dopiero w 1992 r., choć leży przy głównej ulicy miasta. Dwa lata temu odkryto jeszcze większą konstrukcję – gigantyczną platformę jak na razie niewiadomego przeznaczenia. Nie sposób zobaczyć wszystkiego w jeden ani nawet dwa dni, dlatego korzystamy z zaproszenia na nocleg w jaskini. Miejscowi Beduini nie mają nic wspólnego ze starożytnymi Nabatejczykami, ale mieszkają tu wystarczająco długo, by uważać tę ziemię za swoją.
W 1985 r. rząd przesiedlił ich jednak do nowej wioski kilka kilometrów dalej. Elektryczność, kanalizacja i dostęp do szeroko pojętej cywilizacji nie zastąpią niestety widoku, jaki roztacza się rano z grobowca – taką funkcję pełniły pierwotnie groty. Dziś tylko kilkanaście rodzin wciąż żyje w jaskiniach, ale wielu dawnych lokatorów zachowało prawo do ich użytkowania. Ukryte za stalowymi drzwiami groty służą za drugie mieszkania, garaże, spiżarnie, stajnie, letnie kuchnie i kwatery dla turystów. A jako że Beduini idą z duchem czasu, niektóre jaskinie można zarezerwować na portalu Airbnb.
Podróż przez Biblię
Petra o poranku i wieczorem to zupełnie inne miejsce niż w ciągu dnia. Nikt nie nagabuje na wycieczkę trasą Indiany Jonesa, znikają wszechobecne kramiki, nawet zaprawiana kardamonem kawa nie jest już w „special price”. Jakiś chłopak rozstawia lampiony w Siqu – głównym kanionie-ulicy miasta. Po zmierzchu znów przetoczą się tu tłumy zwiedzających. Będą słuchać dźwięków fujarki na tle rozświetlonej Al-Chazny, zwanej też Skarbcem Faraona. Po skończonym pokazie większość wsiądzie w autobusy i wróci do Izraela, skąd przyjechali na dwudniową wycieczkę. A przecież to tak jakby zjeść pączek, a zostawić nadzienie.
Jordania ma bowiem przynajmniej jeszcze jedną starożytną atrakcję, zasługującą na miano cudu świata. Aby ją zobaczyć, kierujemy się na północ, wzdłuż brzegów wysychającego w tempie metra na rok Morza Martwego. Dla ratowania akwenu Jordania, Palestyna i Izrael podpisały porozumienie o współpracy ponad politycznymi podziałami. W pejzażu pojawiają się wątki biblijne: na dnie morza leżą ponoć ruiny Sodomy i Gomory, a przy muzeum poświęconym najniżej położonemu miejscu na świecie znajduje się jaskinia Lota. Miał on mieszkać w niej wraz z córkami po zburzeniu obu miast. Warto wjechać też na górę Nebo, by jak Mojżesz ujrzeć w całej okazałości Ziemię Obiecaną.
Nie można za to wykąpać się w Jordanie. Cienka, zanieczyszczona strużka, stanowiąca zaledwie 10% historycznej objętości rzeki, jest jednym z wielu symptomów katastrofalnej sytuacji hydrologicznej Jordanii. W ponurym pejzażu wyróżnia się tylko miejsce chrztu Jezusa, do którego pielgrzymują wyznawcy dwóch największych religii świata. Zaledwie parę metrów dzieli nas tu od terytorium Izraela, ale bojki na środku poszerzonej rzeki są czujnie obserwowane przez żołnierzy z obu brzegów.
Dżarasz, czyli Geraza
Nasz cel znajduje się 50 km na północ od Ammanu. Dżarasz, czyli antyczna Geraza, to imponujące ruiny rzymskiego miasta, mogące śmiało konkurować z Kartaginą, Efezem czy Palmyrą. Mimo to zachodnich turystów jest tu jak na lekarstwo. W czasach świetności w Gerazie mieszkało nawet 20 tysięcy ludzi, a mury miały ponad 4 km długości. Miasto należało do Dekapolis – związku dziesięciu grecko-rzymskich ośrodków na wschodnich rubieżach imperium. Sześć z nich znajduje się obecnie na terenie Jordanii. Znakomita większość zabudowy Gerazy wciąż ukryta jest pod ziemią i pod blokami, które podpełzły pod sam park archeologiczny.
Dżarasz, jak większość współczesnych jordańskich miast, nie grzeszy niestety urodą. Kanciaste domy, których tradycyjny piaskowy kolor urozmaicają pstrokate reklamy, wypadają blado w porównaniu z ruinami. Kryją się jednak pośród nich inne skarby – np. najlepszy, naszym zdaniem, hummus w Jordanii. O poranku próżno szukać otwartej restauracji, ale do szczęścia wystarcza cienki jak papier chleb i falafele ze sklepu. Siadamy na krawężniku i czujemy się jak królowie – tym bardziej że właściciel pobliskiej cukierni donosi nam słodycze, bez których nie wypada przecież pić kardamonowej kawy. Król Abdullah II woli ponoć lokal U Hashema w stołecznym Ammanie. Pewnie dlatego, że mają tam stoliki.
Czas płynie wolno. Wcale nie śpieszy się nam do zwiedzania. Powód jest prozaiczny – podobnie jak większość turystów niewiele o Gerazie słyszeliśmy. Tym większe jest nasze zaskoczenie, gdy w końcu wstajemy z krawężnika i przechodzimy pod zrekonstruowanym łukiem triumfalnym. Tuż za nim kryją się doskonale zachowane świątynie, teatry i wielki, owalny plac otoczony kolumnadą. Latem odbywa się tu największa w Jordanii impreza kulturalna, Jerash Festival for Culture & Arts.
My musimy zadowolić się grającymi na dudach Beduinami. Ale cały show i tak kradnie zachowany najlepiej na świecie hipodrom – do tego wciąż czynny. Dwa razy dziennie można zobaczyć tu wyścigi rydwanów i walki gladiatorów, odgrywane przez kilkudziesięciu aktorów. Aż dziwne, że żaden reżyser nie obsadził jeszcze tego miejsca w roli głównej.