Sposób Lokalny
"Dziewczyny, jest mały problem...", dzień przed wyjazdem zdenerwowany Pohour wpada do kawiarni w centrum Sajgonu, gdzie czekamy na niego, aby porozmawiać o podróży. "Chciałem dzisiaj kupić bilety na autobus turystyczny do Phnom Penh, ale wszystkie są już wyprzedane. Będziemy musieli jechać tak jak miejscowi, tylko ta opcja może być dla was trochę mało komfortowa". Podróżowanie w sposób lokalny wcale nie brzmi dla nas źle i dla uspokojenia naszego przewodnika obiecujemy nie narzekać. O 7 rano cała ekipa stawia się na dworcu autobusów miejskich w Sajgonie. Jedziemy w szóstkę: cztery Polki, Pohour i nasz znajomy Wietnamczyk o khmerskich korzeniach Young. Autobus, który wiezie nas na granicę, niczym nie różni się od lekko zdezelowanych autobusów miejskich jeżdżących po Mieście Ho Chi Minha. W środku nie ma ani jednego turysty. Na przejściu granicznym panuje straszny tłok. Pohour mówi, że nigdy nie widział tu takiego tłumu. Na nasze nieszczęście połowa Wietnamczyków postanowiła w długi weekend zrobić sobie zdjęcie pod słynnym Angkor Wat. Wszyscy coś krzyczą, biegają, tworzą się kilometrowe kolejki do okienek. Niektórzy oferują odpłatną pomoc w szybkim załatwieniu formalności. Chłopaki biorą nasze paszporty i każą cierpliwie czekać. Po pół godzinie ktoś woła nas do okienka. Mijamy zazdrosnych kolejkowiczów i za parę minut jesteśmy już w Kambodży. "Trzeba tylko wiedzieć, z kim zagadać, i droga wolna", śmieją się chłopaki. Dołącza do nas kolega Pohoura, który jedzie do rodziny w Phnom Penh. Razem szukamy transportu do stolicy. A raczej chłopaki szukają, a my znów cierpliwie czekamy w przydrożnym barze. Nasze blade twarze i okrągłe oczy tylko utrudniłyby negocjacje i co najmniej podwoiłyby stawki kierowców kursujących do Phnom Penh. Tym razem nie idzie tak łatwo, chętnych jest wielu, samochodów deficyt. W końcu chłopakom udaje się znaleźć kierowcę. Pakujemy się do małego osobowego samochodu. W cztery siadamy z tyłu plecakami, Pohour z kolegą na przednim siedzeniu. Zostaje Young. "No problem", kierowca przesuwa się trochę w lewo i zaprasza Younga na swoje siedzenie. Do Phnom Penh na sposób lokalny jedziemy na wdechu.
Rok Zero
Życie w Phnom Penh toczy się praktycznie tylko po jednej stronie rzeki Tonle Sap wpływającej do Mekongu. Wzdłuż zachodniego brzegu ciągną się kolonialne budynki, a w nich modne kawiarnie i sklepy. Po tej stronie Tonle Sap znajduje się też największa atrakcja Phnom Penh - ociekający złotem Pałac Królewski. A co widać na brzegu zachodnim? Krzaki i prawie żadnych świateł po zmroku. "Trzydzieści lat temu w żadnym oknie nie zobaczyłybyście światła. Phnom Penh było miastem widmo. Wszystkich mieszkańców wysiedlono, Khmerzy mieli być szczęśliwym społeczeństwem agrarnym", opowiada Pohour, gdy spacerujemy po ulicach stolicy. W 1975 roku w Kambodży wyzerowano kalendarz. Odziały Czerwonych Khmerów pod wodzą Pol Pota zajęły Phnom Penh i przejęły władzę w kraju. Od tego momentu, od roku zerowego, kraj pod nową nazwą Demokratycznej Kampuczy miał stać się samowystarczalnym, czystym etnicznie krajem rolniczym. Zafascynowani maoizmem Czerwoni Khmerzy szybko zmienili kraj w zmilitaryzowany i zhierarchizowany obóz koncentracyjny. Pohour należy do pierwszego pokolenia, które wolne jest od wspomnień z czasów reżimu. Jest jednak naznaczony doświadczeniami swoich rodziców. Gdy władzę w Kambodży sprawowali Czerwoni Klemerzy, zginęli jego dziadek i wujkowie. "Moim rodzicom udało się przeżyć, ale były to dla nich lata głodu i katorżniczej pracy. Czasami wracają w opowieściach do tamtych lat, ale zdarza się to bardzo rzadko", mówi mi Pohour, gdy tuk-tukiem jedziemy na Choeung Ek, czyli jedne z Pól Śmierci znajdujących się na obrzeżach miasta. To tutaj odbywały się zbiorowe egzekucje "nowej", czyli niepożądanej dla utopijnej Kampuczy części społeczeństwa. Wyrok śmierci dostawali wszyscy, którzy nie byli rodowitymi Khmerami, byli wykształceni, znali języki obce lub tylko nosili okulary - atrybut inteligencki. Jeszcze cięższym doświadczeniem jest wizyta w Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng w budynku dawnego więzienia. Pohour pokazuje nam miejsce, w którym przed wyjazdem do Wietnamu mieszkał przez jakiś czas. Jego blok sąsiaduje z więzieniem. "Często tu przychodziłeś?", pytam Pohoura przed wejściem do Tuol Sleng. "Do środka nigdy nie odważyłem się wejść. Z wami idę po raz pierwszy". Sale pełne makabrycznych obrazów i fotografii z przesłuchań i tortur więźniów każdy z nas zwiedza sam, na swój sposób starając się zrozumieć, jak wyglądały lata reżimu. Władza Czerwonych Khmerów upadła w roku 1979, ale jeszcze przez wiele lat toczyły się walki partyzanckie. Spotykamy się w sali poświęconej współczesnemu rozrachunkowi ze zbrodniami. Z niedowierzaniem czytam, że procesy wytoczono tylko przywódcom reżimu, i to dopiero w 2009 roku. "Ale jak to tylko parę osób postawiono przed sądem? A co z resztą zbrodniarzy? Jak to możliwe, że przez tyle lat nikt nie został skazany?", Pohour zostaje zbombardowany pytaniami. "Mam nadzieję, że żyjących przywódców Demokratycznej Kampuczy w końcu spotka kara. Ale nie sposób osądzić wszystkich. Zbyt wiele osób ma coś na sumieniu". 18 grudnia 2009 roku zapadł pierwszy wyrok na prezydencie Demokratycznej Kampuczy Khieu Samphanie.
Od Świtu do Zmierzchu
Zostawiamy stolicę za plecami i ruszamy do Siem Reap, bazy wypadowej do największej atrakcji Kambodży - świątyń Angkoru. Jednodniowy bilet wstępu do całego kompleksu kosztuje 20 dolarów, co jak na warunki kambodżańskie jest kwotą ogromną. Na szczęście dla Khmerów wstęp jest za darmo, Youngowi udającemu brata Pohoura też udaje się prześlizgnąć. Pod najsłynniejszą i najwspanialszą ze świątyń Angkor Wat jesteśmy już przed szóstą rano. Pomysł obejrzenia wschodu słońca nad Angor Wat wydawał nam się czymś niesamowitym, romantycznym i oryginalnym. Taki sam oryginalny pomysł mieli wszyscy spotkani już na granicy wietnamscy turyści i parę setek gości z innych stron świata. Pomimo tłoku i tak jest pięknie. Na zwiedzanie wybranych świątyń, bram i murów miasta Angkor Thom mamy czas do zmierzchu. Obejrzeć zachód słońca jedziemy na wzgórze Bakheng. Do świątyni znajdującej się na szczycie prowadzi bardzo strome podejście. W drodze mija nas zgraja pędzących kambodżańskich staruszek. Z laskami pod pachą biegną zająć najlepsze miejsca widokowe. Na szczycie wzgórza, u podnóża świątyni łapie nas ogromna ulewa. Jak to w tym klimacie bywa, ściana deszczu przychodzi nagle, aby niedługo równie gwałtownie ustąpić. Rozbiegamy się w różne strony w poszukiwaniu schronienia. Chowam się w ruinach małej świątyni. Jestem sama w ciemnym pomieszczeniu, samotność jednak nie trwa długo. Po chwili dołącza do mnie młody Kambodżanin, a za nim znajome galopujące staruszki. Czuję się jak w warszawskim autobusie w godzinach szczytu. Babcie okazują się jednak bardzo sympatyczne, w ciemnościach na migi próbujemy ze sobą rozmawiać. Po pół godzinie młody Kambodżanin w końcu ujawnia swoją znajomość angielskiego. Dzięki niemu dowiaduję się, że babcie przyjechały tu z jednej wioski z południowej Kambodży. Nie wyobrażały sobie umrzeć i nie zobaczyć największego cudu Kambodży, ich dumy narodowej, symbolu czasów największej potęgi Kambodży - Imperium Angkor. Po godzinie przestaje padać i wszyscy powoli wychylają się ze swoich kryjówek. Po stromych schodach wspinam się na szczyt głównej świątyni. Tu w końcu znajduję dziewczyny, Pohoura i Younga. W towarzystwie paru turystów, staruszek z południowej Kambodży i grupy mnichów buddyjskich w tradycyjnych pomarańczowych szatach czekamy na zachód słońca.
Impreza Rodzinna, Czyli Mózg, Nalewka i Karaoke
Jest niedziela, dzisiaj rodzice Pohoura nie jadą na targ. Sześć dni w tygodniu sprzedają mięso na bazarze w pobliskim miasteczku. Cała rodzina wita nas uroczystym obiadem. Siedzimy wszyscy w kręgu na podłodze w tradycyjnym domu na palach, każdy ma przed sobą małą miseczkę i pałeczki. Z okazji naszego przyjazdu mama Pohoura przygotowała kambodżański przysmak - gotowany mózg krowy. Ma on podobno świetne właściwości, poprawia pamięć i wzmacnia organizm. Próbuję ukryć swoje przerażenie i obrzydzenie na widok białych zwojów na talerzu. Na szczęście nikt nie nalega i nie nakłada mi dania specjalnego. Tata wyjmuje nalewkę z tajemniczych owoców. Ma słodki, ale piekielnie ostry smak. Następnym punktem imprezy jest karaoke. Rodzinie Pohoura nie wiedzie się źle, ich dom jest murowany, dwuizbowy, mają elektryczność i własny skuter. Tata podłącza mikrofon, włącza płytę karaoke z największymi kambodżańskimi przebojami tego roku. Po południu idziemy na spacer po wsi. Murowane domy na palach stoją rzędem wzdłuż głównej ulicy. Skręcamy w boczne drogi. Im dalej od centrum wioski, tym okolica wygląda coraz biedniej. Pohour przedstawia nas swoim sąsiadom. W drodze nad rzekę przyłącza się do nas najpierw dwoje dzieci, potem kolejne i kolejne. Niedługo przez wieś idziemy już całą procesją. Nad samą rzeką mieszkają najbiedniejsi. Domy są drewniane, z palami zanurzonymi w wodzie. W jednej izbie mieszka czasem nawet dziesięć osób, elektryczności nie ma. Bieda jest wielka, ale nie tak przerażająca jak w miejskich slumsach Bombaju czy Rio de Janerio. Może łagodzi ją spokój i przyroda w kontraście do wielkomiejskiego hałasu i brudu. Statystyki mówią jednak same za siebie. Kambodża to jedno z najbiedniejszych państw świata, mniejsze PKB per capita ma z państw azjatyckich tylko Nepal i Birma. Średnia długość życia wynosi 57 lat, a poziom analfabetyzmu w kraju sięga 30 procent. Nasza pielgrzymka dochodzi do rzeki. Dzieciaki zaczepiają nas z coraz większą ufnością, chcą pozować do zdjęć. Po całym popołudniu spędzonym razem przez most na rzece przechodzimy już sami. Jest to granica wytyczona przez ich rodziców, której przekraczać nie mogą.
Polonez z Boratem
Nelly Furtado, Shakira, Justin Timberlake - wszyscy śpiewają po khmersku. Covery zachodnich przebojów przeplatają tradycyjne pieśni. Na klepisku pod namiotem zebrała się cała wieś. Pod zawieszonymi lampami kłębią się insekty. Zaproszeni zostaliśmy na imprezę zorganizowaną w sąsiedztwie na część babci koleżanki Pohoura. Wita nas młodziutka, dobrze ubrana i świetnie mówiąca po angielsku Kambodżanka. Przedstawia swojego męża - Amerykanina po siedemdziesiątce. Są małżeństwem od paru lat i przynajmniej raz w roku odwiedzają rodzinną wioskę dziewczyny. "Jak takie małżeństwa odbierane są w Kambodży? W Polsce z reguły patrzy się na nie mało przychylnie", zagaduję po jakimś czasie Pohoura. "No co ty, ona teraz mieszka w Stanach, jest szczęśliwa, przesyła pieniądze całej rodzinie. Wszyscy są z niej dumni", odpowiada. Gospodarze zapraszają nas do stołu. Wódka ryżowa leje się strumieniami, co chwila ktoś nakłada mi do miseczki coraz dziwniejsze rzeczy. Nie mam pojęcia, co jem, i postanawiam w to nie wnikać. "A czy mogłabym poznać seniorkę rodu?", pytam jednego z gospodarzy. "Ale jak to?", bardzo zdziwił się mój rozmówca. "Osobę, na której cześć wydano przyjęcie", tłumaczę. "Ona już parę ładnych lat nie żyje! To impreza z okazji rocznicy jej śmierci." Z niezręcznej sytuacji wyciąga mnie brat Pohoura Borat, porywając do tańca. Borat jest mistrzem parkietu. Szaleje na środku klepiska, jest gwiazdą imprezy. Wraz z kolegami ma przygotowane układy zarówno do tradycyjnych tańców khmerskich, jak i do Jaya-Z. Chce też nauczyć się tańca polskiego, więc do domu wracamy krokiem poloneza. Rano Borat ze swoim tatą odprowadzają nas na autobus do Phnem Penh. Nikt nie wie, o której dokładnie odjedzie - jak się zapełni pasażerami, to ruszy. Od Borata dostajemy na drogę siatkę lokalnych czipsów. Gdy zauważam, że czipsy mają nogi i czułki, wolę ich nie próbować. Pohour bawi się świetnie, podtykając mi pod nos suszone cykady o smaku solonym. W końcu ruszamy. Jeszcze tylko przesiadka w stolicy, badania celników w poszukiwaniu świńskiej grypy na granicy i znów jesteśmy w Wietnamie. Przez te parę dni Pohour podał nam przepis na wyjazd doskonały: po kraju egzotycznym i niezwykłym podróżuj z przewodnikiem, który się tam urodził, wychował, jednym słowem zna go jak własną kieszeń. Niech pokaże ci nie tylko największe atrakcje, ale też zwykłe życie i problemy tego kraju. A co najważniejsze - niech będzie on twoim przyjacielem.
Poznajemy się w sajgońskim akademiku. Dzięki rządowemu stypendium Pohour od trzech lat studiuje Mieście Ho Chi Minha. "Po paru miesiącach nauki języka zacząłem chodzić z wietnamskimi studentami na zajęcia. Na początku nic nie rozumiałem. Teraz, po trzech latach, cały czas jestem najsłabszy na roku, ale daję radę", opowiada. Szybko łapiemy kontakt i często włóczymy się razem po Mieście Ho Chi Minha. Gdy zbliża się Święto Wyzwolenia Sajgonu i wszyscy mamy parę dni wolnego, Pohour proponuje: "A może chcecie w ten długi weekend pojechać ze mną do Kambodży?". Na taki wyjazd nikogo nie trzeba było namawiać.