Kiedy z lotniska Kooddoo płyniemy łodzią motorową na sąsiednią wyspę Falhumaafushi, towarzyszy nam stado delfinów. Co tam towarzyszy! One popisują się przed nami, uprawiają przy naszej burcie pływanie synchroniczne! Wyskakują ponad powierzchnię wody dwójkami i trójkami, jak na zawołanie, a potem z gracją gimnastyczki kłaniają się bulwiastymi nosami.
Wcześniej obserwuję Malediwy z okna samolotu. Ze stolicy kraju – Male – na położoną na południu Falhumaafushi leci się prawie dwie godziny. Pode mną całe ławice błękitnych punkcików, otoczonych bielą piasku, a trochę dalej granatem oceanu. Wyglądają jak nieziemskie meduzy wyrzucone gdzieś na skraj świata albo jak plamki kolorowego oleju na monstrualnej boskiej patelni. Nie odklejam nosa od okrągłego okienka samolotu, malediwska hipnoza zaczęła działać.
Malediwy / shutterstock.com
Wyspa turystów
Falhumaafushi jest malutka. Długa na nieco ponad kilometr, szeroka może na 200 metrów. Porośnięta bujną tropikalną roślinnością: figowcami, bananowcami, hibiskusami. Przy nabrzeżu witają nas mewy i rybitwy. Gdzieś pod krzakiem mignie kameleon, gdzie indziej niewielka jaszczurka. Przede wszystkim w krajobrazie dominują jednak palmy kokosowe. To jeden z najważniejszych symboli archipelagu. Kokos obecny jest w wielu lokalnych potrawach, wykorzystuje się go przy wyrobie kosmetyków. Pnie służą do budowy łodzi, a liście kryją dachy domków. Z włókien wytwarza się liny, a ze skorup miski i sztućce.
Fascynujące i jednak nieco przerażające jest to, że jedynymi ludźmi na wyspie są klienci ośrodka The Residence oraz obsługa hotelowa. Tak jest na większości turystycznych wysepek na Malediwach (w archipelagu naliczymy ich ponad sto). Nie ma tam ani jednego stałego mieszkańca! Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy budowanie tu turystycznych kombinatów, podobnych choćby do tych, którymi generał Franco przeorał Hiszpanię. Na Malediwach dachy hoteli nie mogą wystawać ponad liście najwyższych palm, a ośrodek nie może zajmować więcej niż 19% powierzchni wyspy.
Wewnątrz mojego domku mam wszystko, czego potrzeba luksusowemu turyście: cztery spore pomieszczenia, wygodne łoże, solidne biurko do pracy, salonik wypoczynkowy ze stolikiem kawowym i kilkoma krzesłami, dwa prysznice (!), z czego jeden pod gołym niebem plus wanna na lwich łapach. Do tego szybki internet i wielka plazma.
Na wyspie są lepsze i gorsze restauracje, biblioteka, siłownia, SPA, wypożyczalnia rowerów, a także meleksy. Można zapisać się na kurs gotowania i nurkowania, a drinka wypić w knajpie, w której część barowych stołków znajduje się w basenie. Gdyby jednak jeszcze czegoś mi brakowało, w okolicy mojego bungalowu cały czas czeka na skinienie mój „osobisty asystent”. Prawdę mówiąc, czuję się nieco skrępowany.
Nurkowanie z żółwiami
Zakładamy maski, płetwy i zanurzamy się w ciepłej jak zupa wodzie. Setki kolorowych ryb w zwartym szyku przepływają tuż obok mojej głowy. Większe i mniejsze. Bardziej i mniej wypukłe, i te całkiem płaskie. Prążkowane i cętkowane. Gdzieś w głębinie wypatrzyć można niebezpieczne mureny czy barrakudy, a jak ma się trochę szczęścia, nawet potężnego żółwia. Zresztą, w tym klimacie wszystko jest większe i dorodniejsze. Podobno największe z tutejszych płaszczek mają 5 m średnicy, a rekiny nawet 12 m długości. Brzmi groźnie, chociaż na rafie – jak zapewnia przewodniczka – jesteśmy bezpieczni. Tu przypływają tylko osobniki małe i sympatyczne. Z drugiej strony: być zjedzonym przez rekina na Malediwach? Żaden wstyd. Tak przynajmniej uważa znajoma fryzjerka. Nic dziwnego, że co chwilę lokalne gazety donoszą o celebrytach, którzy docierają tu na wakacje. Dokładnie wtedy, gdy ja ląduję na archipelagu, na jednej z wysp wypoczywa książę William z żoną Kate. Nieco wcześniej byli tu Beckham czy Federer.
Naszym azylem jest niewielki daszek z wysuszonej trzciny, a kompanami stada białych i czarnych ptaków, huraganowo przelatujące tuż nad głowami oraz kolonie malutkich krabów, chowające się w białym piasku. Całą wysepkę da się obejść w jakieś trzy i pół minuty. Nie zwiedzamy więc długo. Na przemian nurkujemy w obłędnie turkusowej wodzie, opalamy się i przegryzamy lokalne przysmaki. Totalne lenistwo w pięknej scenerii. Dokładnie na końcu świata.