Do Singapuru zawędrowałem, ponieważ jako nieuleczalny brytofil lubię oglądać miejsca zroszone - jeśli można tak brzydko powiedzieć - anglosaskim, imperialnym nasieniem. Zazwyczaj na takim poletku wyrastało coś interesującego. Zwłaszcza tam, gdzie DNA brytyjskiej cywilizacji miało się z czym mieszać, a tak bez wątpienia było w Hongkongu czy Singapurze. Uśredniając, cały świat znajduje się obecnie w 2009 r., ale są miejsca na Ziemi, w których jest rok 1988 (niekiedy przed Chrystusem), a są takie, które wypuściły się już ze dwie dekady w przód i oba anglo-azjatyckie organizmy niewątpliwie się w tej awangardzie znajdują. Mieszanka anglosaskiego liberalizmu z chińskim konfucjanizmem - a mówiąc mniej mądralistycznie: z posłuszeństwem, dyscypliną i pracowitością - przynosi efekty, które można tyleż podziwiać, co się ich obawiać. Co można podziwiać w Singapurze? Cóż, wszystko zależy od punktu widzenia. Jeśli do tego miasta-państwa przybywa podróżnik spragniony duchowości Wschodu, to dostanie w łeb obuchem. Równie dobrze można by pojechać do Lichenia, aby doznać epifanii. W Singapurze znacznie łatwiej o sklepy Prady, Versace i Manolo Blahnika (szczerze mówiąc, jest ich znacznie więcej niż Paryżu czy Londynie) niż o sanktuaria, w których można nauczyć się sztuki medytacji. To znaczy - bez wątpienia są takowe, ale wyposażone w komputerowo podgrzewane maty i elektroniczne czytniki kard kredytowych, którymi trzeba słono płacić za każdą sesję. Bo Singapur to nie jest miejsce na podróże w głąb siebie. Nie dość, że za posiadanie narkotyków można tam dostać czapę, to jeszcze rozprasza zbyt wiele - głównie handlowych - atrakcji. Jak tu się oderwać od doczesności i błyskotek tego świata, skoro co chwila ktoś chce nam sprzedać iPoda, z pamięcią w której zmieści się zawartość British Library? I jeszcze na lotniku zwrócą nam VAT.
Ale jeśli ktoś przybywa do Singapuru nasycony, już lekko zmęczony dalekowschodnią egzotyką, to poczuje się prawie tak jak kiedyś polski turysta po przekroczeniu granicy w Medyce, stąpając po ojczystym asfalcie. Przede wszystkim nie ma szczurów. To znaczy może są, ale nie plączą się pod nogami jak w innych azjatyckich metropoliach i nie popiskują wesoło nocami, gdy akurat próbujesz zasnąć. Nie ma też pluskiew, które dopadają cię w hotelowym łóżku. Nie ma smogu, dzięki któremu poznajesz Bangkok dość niezwykłym organem, to znaczy gardłem. A ludzie mówią po angielsku, a nie w języku, który uchodząc za angielski, bardziej przypomina dźwięki gaworzącego niemowlaka. Są i inne rzeczy, od których chcieliśmy uciec, ale zdążyliśmy się za nimi stęsknić. Jest czystość, a jej istnienie nie jest podobno zasługą drakońskich kar za wszystko, co może być na nią zamachem, ale wielkiej armii tanich pracowników z Bangladeszu. Jest porządek, ale w Singapurze słowo to nie oznacza braku bałaganu, lecz organizację tak doskonałą, że zaczyna się podejrzewać ingerencję sił - paradoksalnie - nieczystych. W tym 4-milionowym mieście nie ma nigdy korków, a system oznaczeń i komunikacji jest tak zabójczo logiczny i klarowny, że połapałaby się w nim nawet Jola Rutowicz. A propos wybitnych osobowości. Tiziano Terzani to taki włoski Kapuściński, który również niestety już nie żyje, a w odróżnieniu od autora "Cesarza" zgłębiał i opisywał głównie daleką Azję. Niedawno ukazała się w Polsce jego książka z lat 90. pt. "Powiedział mi wróżbita". Rozdział poświęcony Singapurowi nosi tytuł "Klimatyzowane miasto" i jest przesycony niechęcią, by nie rzec wstrętem, do Singapuru. Dla Terzaniego to miasto jest kimś w rodzaju Fausta. Wyparło się swojego jestestwa, amputowało tożsamość i sprzedało duszę diabłu. Tym diabłem jest - jakież to oczywiste w naszych czasach - pieniądz, który stanowi główny cel ludzkich zabiegów i starań. Tej modernistycznej dezintegracji uległ nawet klimat, bo położona nieomal na równiku metropolia wita nie dusznym skwarem, lecz chłodnym powiewem klimatyzacji, jakby cała była zamknięta w jakiejś niewidzialnej kapsule z air condition. Fakt, jakimś cudem w Singapurze człowiek poci się mniej niż gdzie indziej, acz głównie za sprawą cudownie utrzymanych fontann i parków (głowę daję, że to pozostałość po owym angielskim nasieniu). A gdy jednak się spoci, może pojeździć na snowboardzie w specjalnej mroźnej hali ze stokiem i wyciągiem krzesełkowym. I fakt jeszcze jeden - Singapur rzeczywiście sprzedał duszę, chociaż tamtejsze czerwono- złote Chinatown wygląda najbardziej chińsko na świecie. Aż za chińsko - jakby je uzyskano przy pomocy efektów specjalnych. Terzani bez wątpienia miał rację.
Mnie jednak Singapur fascynuje. On wcale nie upodobnił się do świata Zachodu i nie zamienił w Disneyland. Jest raczej jak dziurka od klucza, przez którą można podglądać przyszłość. Nie tylko ze względu na nowoczesne technologie, niebywały rozmach, komfort życia i globalny sznyt. Także za sprawą społecznego modelu, w którym demokracja jest jedynie dekoracją, a na scenie główną rolę gra dobrobyt. Dzięki niemu ludzie czują się szczęśliwi, chociaż w imię dobra wspólnego zabrania im się żuć gumę czy palić papierosy. Mają coraz więcej, mogą coraz mniej. To niesie dzisiaj wiatr ze Wschodu.