"Którą nazwę wolisz, stary Sajgon, czy Miasto Ho Chi Minha?”, pytam mojego znajomego Nghia. „Zdecydowanie Miasto Ho Chi Minha! Wiesz, nazwa Sajgon, choć rozpoznawalna na całym świecie, kojarzy się z Amerykanami. Poza tym Ho Chi Minha naprawdę uważam za swojego idola”. Komunistycznego rewolucjonistę, który walczył o niepodległość, a następnie o zjednoczenie państwa, Wietnamczycy nazywają zgodnie swoim Bac Ho, czyli Wujaszkiem Ho. Jego portrety widnieją na banknotach, na pocztach, na uniwersytetach; w urzędach wiszą jego podobizny, stoją popiersia. Jak Che Guevara staje się też ikoną popkultury. W sklepach z pamiątkami można kupić koszulkę, breloczek lub znaczek z jego podobizną. „Myślisz, że Wujaszek Ho byłby dumny z tego, jak się zmienia Sajgon? Przecież to miasto galopującego kapitalizmu?”, pytam. „Na pewno nie byłby, ale z powodów odwrotnych, niż ci się wydaje. On chciał, aby nasz kraj liczył się w świecie, a my wciąż rozwijamy się zbyt wolno. Jako naród jesteśmy jednak trochę zbyt leniwi... A polityka i gospodarka w dzisiejszym Wietnamie to dwie różne bajki. Rządząca partia komunistyczna otworzyła się na świat”.
Szczur na Talerzu
Nghia jest architektem pracującym dla australijskiej firmy w Sajgonie. W weekendy wieczorami śpiewa w klubie Acoustic Café, a gdy tylko ma chwilę wolnego, ucieka za miasto i przemierza kraj na swoim motorze. Spróbował już życia na północy, w środkowym Wietnamie, od dłuższego czasu mieszka w Mieście Ho Chi Minha. „Tutaj życie jest prostsze, więcej się dzieje, jest sporo fajnych pubów, knajp. Spróbować można smaków z całego Wietnamu”. „Nawet tych najbardziej ekstremalnych?”, pytam z niepokojem. „Ja tam mogę zjeść wszystko!”, śmieje się Nghia. „Dla mnie nie ma nic niezwykłego w jedzeniu żaby, szczura, a nawet psa. Ale nie martw się, w polecanych przeze mnie miejscach nie znajdziesz tych smakołyków”, dodaje. Jedno z nich to restauracja Rat Hue (uspokajam: „rat” po wietnamsku znaczy „wesoły”) na jednej z głównych ulic Sajgonu Le Loi. Tutaj, po drodze na największe targowisko Sajgonu Ben Thanh Market, warto spróbować banh beo, czyli ciastek z kleistego ryżu z mięsem lub krewetkami, a wszystko po bardzo przystępnych cenach. „Trochę droższa, ale bardzo dobra jest restauracja Hoi An. Choć wystrój ma chiński, serwują tam dania typowo wietnamskie”, poleca Nghia. „A dokąd warto iść wieczorem?”. „Zacznij od najlepszej kawy w mieście w Café Soi Da, a potem przejdź parę kroków i będziesz już w Acoustic Café”, odpowiada bez namysłu.
Kierunek na Zachód
Stary Volkswagen Beetle przed wejściem, wewnątrz fotografie i karykatury klasyków rocka, bluesa. Dzisiejszy wieczór za sprawą wokalisty Ha Okio jest jednak bardziej w klimacie hip-hopu i funky. Ha Okio jest kompozytorem, ma swój zespół, pisze muzykę do reklam i filmów. „Sajgon to miejsce, w którym chcę zostać na stałe z paru powodów. Po pierwsze, kiedy jestem gdzieś daleko i zachoruję, zawsze śni mi się to miasto. Po drugie, tutaj też mam największe szanse rozwoju, tutaj czuję się naprawdę wolny. Po trzecie, w Mieście Ho Chi Minha lato trwa cały rok. No może od czasu do czasu tylko trochę popada... A po czwarte, kocham wielokulturowość tego miasta”, opowiada. Chińczycy, Francuzi, Amerykanie – te trzy nacje najbardziej wpłynęły na wygląd i charakter Sajgonu. Centrum pełne jest kolonialnych budynków wzniesionych pod koniec XIX wieku. Nad placem Paryskim góruje Katedra Notre Dame, obok niej zaprojektowany w pracowni Gustave’a Eiffela gmach poczty głównej. Chińska mniejszość narodowa zamieszkuje głównie dzielnicę Cho Lon, czyli wielki bazar. Nazwa idealnie pasuje do miejsca. Jest wyjątkowo gwarne i zatłoczone. Panuje tu okropny bałagan, wszędzie porozstawiane są stragany z różnościami. Jeśli kogoś nie przekonuje spacer po wielkim bazarze, niech pojedzie na Cho Lon ze względu na wspaniałe kolorowe pagody. „Chcesz zobaczyć najbardziej międzynarodową część dzisiejszego Sajgonu?”, pyta Ha Okio. „Jedź na Pham Ngu Lao, tam łatwiej spotkać Europejczyka albo Amerykanina niż Wietnamczyka”. Wzdłuż tej ulicy i jej przecznic powstaje obszar tworzony głównie z myślą o zachodnich backpackerach. Mnóstwo jest tam tanich hotelików, knajp, sklepów z pamiątkami, na każdym rogu ulicy można kupić za parę dolarów kserowane przewodniki Lonely Planet. Dzisiaj Sajgonu nie kształtuje już ani kolonizator, ani okupant, lecz turysta.
Czas Apokalipsy
Po występie Ha Okio na scenę wchodzi starsza Wietnamka we flanelowej koszuli w kratę i z fantazyjnie upiętym na głowie lokiem. Spod długich doklejanych rzęs trochę krzywo spogląda na widownię. Ta odpłaca jej krzywymi, pełnymi politowania uśmieszkami. Do czasu. Pani Thy zaczyna śpiewać. Ze swoim potężnym głosem i bluesową chrypką jest po prostu bezkonkurencyjna. Thy mówi, że praktycznie od zawsze śpiewa w Sajgonie. Kiedy 40 lat temu przeprowadziła się tutaj z północy, zaczęła występować dla amerykańskich GI. „Uwielbiałam to. Byli tacy przystojni i tacy wysocy. A jak któryś z nich miał jeszcze do tego błękitne oczy... Tylu z nich proponowało mi, żebym z nimi wyjechała, że mnie stąd zabiorą, że tam będzie mi lepiej. Ale jak mogłam zostawić swoją rodzinę i swój kraj? Tu jest moje miejsce, to jest moje miasto”. Dziś o dawnej obecności Amerykanów przypomina świetnie przygotowane Muzeum Pozostałości Wojennych w dawnym budynku Służby Informacyjnej USA. W obszarach administracyjnych Miasta Ho Chi Minha, choć półtorej godziny drogi z centrum, umożliwiono turystom zwiedzanie fragmentów podziemnych tuneli Cu Chi. Wielu twierdzi, że to właśnie dzięki nim żołnierzom Wietnamu Północnego udało się wygrać z Wietnamem Południowym i Amerykanami. Sajgon z lat 60. i 70. i jego niechlubna sława miasta opium i prostytutek przeminął, choć gdzieniegdzie można odnaleźć jej ślady. W klubie o nazwie Apocalypse Now jedna trzecia gości to szalejący do zachodnich hitów turyści, jedna trzecia to Wietnamki w różnym wieku ubrane jednakowo w minispódniczki i gorsety. Ostatnia część to biznesmeni po pięćdziesiątce z obrączkami w kieszeniach. Przedstawiciele dwóch ostatnich grup z reguły wychodzą z klubu razem.
Życie na Motorku
Thy zabiera mnie do miejsc, w których występuje. Oprócz Acoustic Café usłyszeć ją można w klubie Yoko, gdzie honorowe miejsce zajmuje portret Johna Lennona. Idziemy też do Arnolda. „Tam to dopiero zaszalejemy”, obiecuje Thy. „Jest porządny parkiet, tańce co wieczór”. Niby wszystko się zgadza: muzyka na żywo, parkiet, a na nim mnóstwo tańczących par. Jednak średnia wieku zarówno muzyków, jak i klienteli nie spada poniżej sześćdziesiątki. Klimatu dodają wszechobecne sztuczne kwiaty i kolorowe żarówki. „Tak się kiedyś bawiliśmy, teraz wszystko się zmienia. Sajgon też zmienia się nie do poznania. Wieżowce, nowe hotele, restauracje rosną jak grzyby po deszczu. A najgorszy jest ten ruch uliczny. Nie znoszę tego pędzącego tłumu”, narzeka Thy. Motorki to chyba najbardziej charakterystyczny symbol Sajgonu. Po mieście jeździ ich ponad trzy miliony. Dla turysty przejście przez ulicę to prawdziwe wyzwanie, wręcz walka o przetrwanie. Z czasem poznaje się jednak tajne zasady ruchu ulicznego i okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda. Wietnamczycy nawet do sklepu po bułki nie idą, lecz jadą. Chodniki świecą pustkami, a na ulicy ciężko znaleźć skrawek wolnej przestrzeni. Tu na skuterze się nie tylko jeździ, ale też wypoczywa, je lunch. Wieczorami parki pełne są obściskujących się na motorkach par. „A ty, Thy, jak poruszasz się po mieście?”. „Jak to jak?! Sajgon, Sajgon na motorku!”.