Dzień 4.
Dzień wylotu. Budzę się podenerwowany. Razem z pozostałymi dziennikarzami bojkotujemy pomysł wycieczki po Barcelonie; wolimy jeździć, Andora jest zbyt fajna, by się z niej ewakuować od tak, bez ostatniego pożegnania z jej stokami. Podróż powrotna znów okazuje się przeprawą. Mściwy kierowca autokaru, który chyba nie znosi Polaków po naszych ostatnich wybrykach, na granicy hiszpańskiej zatrzymuje się i podkablowuje strażnikom, że niektórzy pasażerowie przewożą alkohol. Trzepią wszystkich przez 40 minut i nie znajdują nic, co nie byłoby zgodne z przepisami. Po tej pierwszej przeszkodzie na lotnisku okazuje się, że nasz samolot, który miał startować o 22, opóźni się o trzy godziny. Leżąc na zimnej podłodze lotniska w Barcelonie, tęsknię do swojego łóżka w hotelu w Andorze. W Katowicach w swoim samochodzie jestem dopiero o 6.30 rano i trzy godziny później w Nadarzynie. Niestety, przejazd przez Warszawę trwa kolejne cztery. Cała podróż trwa 21 godzin, w sumie jestem 40 godzin na nogach i zaczynam się zastanawiać, czy nie opłacałoby się przypadkiem zawsze wszędzie jeździć samochodem, z jednym tylko kierowcą na zmianę. A Andora? Mimo że architektonicznie odrobinę przygnębiająca – lokalne władze umówiły się, że wszystko budować będą z takiego bardzo ciemnego kamienia, przez co czułem się cały czas, jakbym grał w „Tylko dla orłów” – zdała egzamin na pięć z plusem. Nawet brak opadów nie zmienił tego, że bawiłem się wyśmienicie. I przywiozłem do stolicy zakwasy, jedzenie i bezcłowo kupione nowiutkie gogle. Kiedy je założę następnym razem na jakimś stoku we Włoszech, będę miał nowy niedościgniony wzór do porównywania z innymi ośrodkami narciarskimi. A takim wzorem w moim mniemaniu stała się Grandvalira
NA TEMAT:
Tak, Andora leży w Europie, nie w Afryce.
Tak, pomyliła wam się z Angolą. Tytuł tego artykułu jest w ogóle mylący. Położona w Pirenejach Andora nie jest wcale królestwem. Jest księstwem, czym chwali się na tablicach rejestracyjnych samochodów, na których napisane jest „Principat d’Andorra”. Ale... nie jest też do końca księstwem, bo w odróżnieniu od na przykład Monako nie ma tu żadnego księcia. Jest to wprawdzie autonomiczne państwo – przejeżdża się przez granicę i w ogóle – a na jego czele stoją dwaj „współksiążęta”: prezydent Francji i biskup hiszpańskiego miasta Seo de Urgel. Jest też 28-osobowy parlament (to jedyny kraj na świecie, w którym urzędowy język to kataloński) i masę banków. A że Andora to kraj bez cła i dzięki temu raj podatkowy, z osiemdziesięciu trzech tysięcy mieszkańców rdzenni Andorczycy stanowią grubą mniejszość. Przejeżdżając przez stolicę Andorra La Vella, najczęstszym widokiem, jaki widzę, są usługi typu private banking i szyldy reklamujące filie w Monako, na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych czy na Kajmanach. Ale zacznijmy od początku.
Dzień 1.
Wsiadam w Warszawie w samochód. Do wszystkich innych zagranicznych kurortów uczęszczanych przez Polaków jedzie się około 20 godzin. Pireneje są jednak dalej i jechanie tam samochodem w zimie trochę mija się z celem (a przynajmniej tak mi się wydaje, gdy pakuję ogromną torbę do bagażnika mojego Twingo RS). Partnerem naszego wyjazdu jest Wizz Air i rzeczywiście ciężko jest inaczej bezpośrednio dolecieć z Polski do Barcelony, gdzie czeka nas potem przesiadka w autokar. Po drodze zabieram jeszcze jedną dziennikarkę, współpracującą z „Podróżami” Monikę Witkowską, która przesiada się do mojego samochodu praktycznie prosto z wyjazdu do Afryki, gdzie uszkodziła sobie nogę, wspinając się przez miesiąc na jakąś górę. Monika jest hardkorowcem, który w kwietniu wybiera się na Everest, jednak zaraz doświadczy największego horroru w swoim życiu – jazdy samochodem ze mną za kierownicą. Z Warszawy wyjeżdżamy o 14.30, w Katowicach jesteśmy planowo... o 17. Wizz Air to tanie linie, każdy siada, gdzie chce, nie ma jedzenia, więc trzeba sobie zrobić kanapki. Wykupiono nam nadbagaż na sprzęt sportowy, więc moja ultraciężka torba przechodzi bez problemu. Niestety, ten dzień przebiegnie pod znakiem alkoholu, jaki gdy tylko przychodzą wakacje, wlewają w siebie polscy turyści. Po względnie spokojnych dwóch godzinach lotu zagłuszonych iPodem dolatujemy do Barcelony. Niestety, moja 3-godzinna podróż do Soldeu w sercu Andory, gdzie czekają na nas miękkie łóżka hotelu Piolets Park & Spa, zamieniona jest w koszmar przez trzech panów wyglądających na posiadaczy hurtowni alkoholu, którzy siadając obok mnie w autokarze, rozpoczynają typowe dla pijanych Polaków rozmowy, zakończone śpiewem, przekleństwami i utratą świadomości. Wreszcie około 2.30 w nocy po dwunastu godzinach podróży docieram do hotelu. Padam, a jutro przecież zaczynamy jazdę.
W Andorze wszystko wydaje się czyste i nowe.
Sami Andorczycy w tę infrastrukturę zaczęli inwestować dopiero w 1993 roku. Choć wiele tras jest jeszcze zamkniętych z powodu braku śniegu, na pozostałych warunki są doskonałe, a system naśnieżania stoków wprost niewiarygodny. Co parę metrów jest armatka śniegowa. Ustawione pod różnym kątem rozprowadzają śnieg równo po całym stoku (w sumie jest ich 1097), opróżniając jednocześnie ogromne, wydrążone wysoko w górach jeziora. Sprytne i wydajne energetycznie rozwiązanie, skoro ciśnienie tworzy się samo, gdy woda płynie w dół. Nieprzyjemne jest tylko ciągłe przejeżdżanie pod nimi, gdy mroźna mgiełka przykleja się do twarzy. W każdym razie otwarte trasy przygotowane są wzorowo i tylko raz przy wyciągu wywracam się na lodzie. Brytyjski instruktor Robin pokazuje nam wszystkie otwarte trasy i raczy nas opowieściami o tym, jak zakładał Brytyjski Związek Snowboardowy. Jego obecność jako jednego z wielu brytyjskich certyfikowanych przez Grandvalirę (bo tak nazywa się ta firma-region) przypomina o tym, że oprócz Hiszpanów, Francuzów i Portugalczyków największą turystyczną siłą w Andorze są Anglicy, a potem Rosjanie. Rozdzielamy się i nie spotykam już nikogo aż do zamknięcia wyciągów. Wieczorem przed kolacją jedziemy do Canillo, gdzie są duże sklepy z lokalnym jedzeniem, alkoholami, sprzętem sportowym i perfumami wytwarzanymi tradycyjną metodą znaną z „Pachnidła”. Wszystko można powąchać, przymierzyć i degustować. Wychodzę więc stamtąd pijany i pełen kiełbasy, szynek i sera, z jeszcze większą zawartością wyżej wymienionych w torebce plastikowej.
Dzień 2.
Rano śniadanie. Andora jest co prawda strefą bezcłową, w sklepach jest więc dosyć tanio, takie rzeczy jak sprzęt elektroniczny, narciarski czy jedzenie mają ceny niższe lub porównywalne do naszych. Skipassy też nie są takie drogie – 6-dniowy, w szczycie sezonu kosztuje 212 euro, czyli o jakieś 100 euro taniej w porównaniu z cenami szwajcarskimi i mniej więcej na poziomie cen w Dolomitach. Same góry też przypominają Dolomity, w Andorze nie ma bowiem żadnego lodowca. Ciężko mi było wypatrzyć jednak w całym Soldeu hotelu gorszego niż czterogwiazdkowy. Może dlatego właśnie na śniadanie miałem taki ogromny wybór i tak strasznie się objadłem. Podobno inaczej jest w Pas de La Casa, ostatnim, ukrytym wśród gór mieście, do którego jedzie się najdłużej. Jest to podobno mekka dla młodych (i mniej zamożnych) ludzi, stąd pewnie jest tam więcej tanich apartamentów. Po śniadaniu wypożyczamy sprzęt. Średnia cena to 20 euro za dzień za najnowsze modele desek lub nart dla zaawansowanych riderów. Oczywiście cena za tydzień jest odpowiednio niższa (o jakieś 20-30 euro, czyli wychodzi jakby jeden dzień za darmo). Nie mając zbyt wielkiego wyboru, korzystamy z hotelowej wypożyczalni. Dostaję deskę Scott, odrobinę na mnie za krótką. Szkoda, że nie wiem wtedy, że przy stacji gondolki w Soldeu jest ogromna wypożyczalnia i test centre Burtona i wielu innych firm. Można tam nawet wypożyczyć topowe modele niszowego Bataleona. To samo zresztą przy innych stacjach w Grau Roig czy Pas de la Casa.
Dzień 3.
W górach podobno nie ma się kaca, chociaż niektórzy spośród uczestników mojej wycieczki – konkretnie ekipa, która poprzedniego wieczora wypiła ogromną butelkę absyntu – zdaje się przy śniadaniu temu zaprzeczać. Nie ma zmiłuj – rano jedziemy do Grau Roig. Położone wyżej niż Soldeu miasteczko ma jeszcze lepsze warunki śniegowe. Cieszę się z tego preludium do sezonu, które daje nadzieję na to, że nie będę jak ostatnia ciamajda przypominał sobie na oczach kolegów, jak się jeździ po rocznej przerwie. Robię to tu, na oczach... właściwie nikogo. Nigdy w życiu nie widziałem tak pustych tras, tak małej liczby ludzi i całkowitego braku kolejek do wyciągów. Być może jest to spowodowane tym, że śnieg pada, jakby chciał, a nie mógł, ale wydaje mi się, że to po prostu znak, że sezon na tego typu wyjazdy się jeszcze na dobre nie zaczął. W zeszłym roku padało w Grandvalirze od początku listopada do połowy maja. Warto się więc zastanowić – po uprzednim sprawdzeniu warunków – czy najbardziej nie opłaca się wyjeżdżać tak jak my przed sezonem lub po nim. Szczególnie że Andora ma naprawdę wiele do zaoferowania. To około 193 km tras, do których dobudowywane jest w tej chwili, po francuskiej stronie, kolejne 150 km. 67 wyciągów, trzy snowparki, a wszystko połączone ze sobą tak, że cały region można właściwie zjechać na nartach. W tym roku dochodzą usługi Heliski (dojazd na stok helikopterem) we wszystkich miasteczkach, a w soboty funkcjonuje Skiratrak, dzięki któremu narciarze mogą dotrzeć do trudno dostępnych, a idealnych do jeżdżenia na freeridzie miejsc. Przy każdym wyciągu jest bar lub restauracja, które od tego roku mają być profilowane, tak by jedna była np. wegetariańska, a inna steakhousem. Zresztą jedzone na stoku lunche kończą się codziennie takim obżarstwem, że gdy docieram po południu do hotelu, mam już siłę tylko na spa. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Położone w Sports Hotel Hermitage dla kogoś z ulicy kosztuje 45 euro za trzy godziny. I chyba wiem dlaczego. Liczba różnych masaży, saun, basenów, jacuzzi, hydrozabiegów i wodospadów przyprawia o zawrót głowy. Najlepsza jest jednak możliwość wypłynięcia z wewnętrznego basenu na zewnątrz. Można pływać sobie wzdłuż hotelu, obserwując góry i ratraki przy pracy. Trzeba tylko uważać na głowę, żeby nie zmarzła
Podczas gdy wszędzie w Europie szaleje zimowy kataklizm, Andora nie ma tyle szczęścia. Na lotnisku w Barcelonie na palmy pada śnieg, jednak chmury omijają Pireneje. Ja zaś mam tylko cztery dni, na dwa tygodnie przed oficjalnym otwarciem sezonu, by sprawdzić ten region pod względem warunków narciarskich. Czeka mnie kilka nieprzespanych nocy, kac, zakwasy i inne przygody, a wszystko po to, by powiedzieć wam, czy warto rezygnować z ulubionych Zell Am See, Laax czy Val d’Isere na rzecz czegoś zupełnie nowego.