Petur Pólson nigdy by nie opuścił swojej ziemi. Bo i po co? Tu ma wszystko, czego potrzebuje. Niech mu podam chociaż jeden powód, dla którego miałby wyjechać! Na koszulce ma napis: „I don’t like morning people. Or mornings. Or people”. Bo Petur to introwertyk. Swoje uczucia wyraża na koncertach, grając mroczną muzykę. Na co dzień pracuje w podstawówce w swojej wsi Sandavágur, na Wyspach Owczych. Uczy religii – wszystkich po trochu. Jak każdy szanujący się Farer ma kilka zawodów, a do tego potrafi ugotować kisiel z rabarbaru. Nawet moja babcia by się takiego nie powstydziła. Może on nauczył się go robić od swojej? Wprawdzie ta nie żyje od wielu lat, jednak czasami u niego bywa.
– Dom był kiedyś nawiedzony – mówi Petur, uśmiechając się do szklaneczki whisky. – Ale nie bój się, od roku nie ma już duchów. Odkąd tu mieszkam, spotkanie z nimi przydarzyło mi się trzy razy: pod prysznicem, potem w łóżku, a ostatnio tutaj, w kuchni. Siedziałem tak jak teraz, trzeźwy! – zaznacza, podnosząc wskazujący palec. – Wtem różni ludzie zaczęli chodzić wokoło mnie. Głównie obcy, lecz była wśród nich także moja babcia.
Wyspy Owcze: Wioska-widmo
Na tej szerokości geograficznej nikogo nie dziwią zmarli pośród żywych. Zbłąkane dusze, które nie mogą zaznać spokoju, przewracają puszki z piwem, szepczą do ucha i wieją chłodem. Nikt nie znika raz na zawsze. Kiedy mężczyzna ginie na morzu, a w tym kraju to jeden z popularniejszych sposobów na odejście, wkrótce ukazuje się swojej żonie, matce albo siostrze. Wtedy ona już wie, że dalsze wyczekiwanie nie ma sensu.
Sto pięć lat temu w wiosce Skarð na wyspie Kunoy wszyscy mężowie, bracia i synowie musieli ukazać się swoim niewiastom w tej samej chwili. Kilka dni wcześniej wypłynęli wspólnie na połów. Sztorm nie oszczędził ani jednego. Kobiety, zdane tylko na siebie, uznały, że nie przeżyją, jeżeli pozostaną w osadzie. Zebrały cały dobytek i wyniosły się z wyspy.
Najbardziej znanym mieszkańcem Skarð (zanim jeszcze zniknęło z map) był poeta Símun av Skarði, którego wiersz z 1906 r. awansował z czasem na hymn archipelagu Wysp Owczych. Do dziś po wiosce ostały się jedynie rozrzucone przez wiatr kamienie i pomnik – tych, co zginęli na morzu.
Autonomia Wysp Owczych
Wyspy Owcze, podobnie jak Islandia, przez stulecia podlegały Danii. Islandia wybiła się ostatecznie na niepodległość, Farerom nie udało się odciąć pępowiny. Są jednak na tyle sprytni, by korzystając z finansowego wsparcia duńskiej korony, zachować sporą samodzielność. Autonomia w ich wydaniu oznacza m.in. własną flagę, język farerski w roli urzędowego, parlament oraz rząd i – w przeciwieństwie do Danii – serdeczną nieprzynależność do Unii Europejskiej. Ta ostatnia kazałaby im z pewnością ograniczyć połów ryb, a to trochę tak, jakby kazać kotu łapać mniej myszy. Region, którego gospodarka opiera się w ponad 90% na rybołówstwie, nie może sobie pozwolić na takie rewolucje.
Historia Wysp Owczych i Islandii kształtowała się bardzo podobnie, począwszy od zasiedlenia przez irlandzkich mnichów w VIII w. n.e., poprzez inwazję wikingów, przyjęcie chrześcijaństwa w 1000 r., najazd Norwegów i późniejszą aneksję ze strony Danii. Kiedy Islandczyk snuje swoim dzieciom opowieści o elfach, zagryzając przy tym prince polo, Farer opowiada swoim o szarych ludziach, a obiad doprawia sprowadzanym z Polski maggi. Dogadają się nawet, gdyby każdy z nich mówił po swojemu. Islandzki i farerski są bardzo podobne i jednocześnie najbardziej zbliżone do staronordyckiego języka ich przodków.
To nie koniec podobieństw. Na jednego Islandczyka przypadają trzy owce. Farer musi się zadowolić połową tego, ale również pozostaje mniej liczebnym gatunkiem na własnej ziemi. Mieszkańców archipelagu jest obecnie około 50 tysięcy.
Nie ma świata bez owiec
Bez owiec nie byłoby Farerów. Nazwa kraju – Føroyar, ze staronordyckiego, oznacza dosłownie „owcze wyspy”. Zanim powstał Merkið – sztandar nawiązujący wzorem do pozostałych skandynawskich flag – kraj używał zamiennie dwóch symboli. Jednym był ostrygojad, a drugim baran. Baran nadal jest obecny w godle państwowym, spogląda też z etykiet lokalnego browaru, Føroya Bjór.
Owcom Farerzy zawdzięczają unikatową jednostkę miary powierzchni – mørk, która nie jest stałą wielkością fizyczną. Wyznacza ją pojemność żołądków zwierząt wraz z poziomem żyzności gleby na danym terenie. Ściślej: 1 mørk to obszar potrzebny do wykarmienia 32 owiec. Mørk został ustanowiony w tzw. Liście owczym („Seyðabrævið”) z 1298 r., który regulował hodowlę owiec na wyspach i był pierwszym dokumentem napisanym w języku farerskim.
Kiedy przodkowie Petura nosili przy boku drewniane tarcze, a na brodach zaplatali warkocze, największą zbrodnią na tych ziemiach była kradzież owcy. Groził za nią stryczek. Monopol Danii na handel z wyspami, skazujący Farerów na nieterminowe dostawy pożywienia z jednego tylko kraju, wyspiarze przypłacali często głodem. Kradzieże inwentarza były więc na porządku dziennym.
Dziś za najpoważniejszą zbrodnię, kradzież życia, przestępca trafia do więzienia w Danii, jak i każdy, kto ma do odsiedzenia dłuższy wyrok. Ci, którzy za swoje przestępstwa będą pokutować krócej niż 12 miesięcy, zostają. Na miejscu czeka ich areszt „all inclusive” w parterowym budynku na zboczu góry, z pięknym widokiem na całą dolinę.
Szarzy ludzie z Wysp Owczych
Na Wyspach Owczych wielu rzeczy nie ma: lasów, pociągów, firanek w oknach. Są za to dwa podmorskie tunele, jeden jedyny most nad Atlantykiem (właściwie to dwa, jeśli doliczyć kładkę w obrębie wyspy Mykines), wszechobecne klify, dachy porośnięte trawą i szarzy ludzie. Świat widzialny funkcjonuje tu równolegle z niewidzialnym i niekiedy ciężko stwierdzić, który jest który.
Huldafólk (z języka farerskiego „ukryci ludzie”) mieszkają w kamieniach i lepiej im nie załazić za skórę, bo mogą się zemścić. Są bohaterami legend na równi z trollami i olbrzymami. Farerzy mówią na nich „szarzy ludzie”, bo ich ubrania mają taki kolor. Podobno. Kto widział, ten wie, reszta wierzy na słowo.
Tajemnicze istoty towarzyszą mieszkańcom wysp nieprzerwanie od ich zasiedlenia. Schowane w skałach, przetrwały chrystianizację i nadal mają się świetnie, mimo tutejszej religijności. Właściwą drogę w życiu wyznacza Farerom protestantyzm, ale to nie przeszkadza im kultywować dawne wierzenia. Przeciwnie. Według niektórych podań Adam i Ewa byli zarazem przodkami Huldafólk.
Pingwiny północy
Szarzy ludzie należą do legendy i trudno liczyć na spotkanie z nimi. Ale archipelag Wysp Owczych obfituje w cuda, które łatwiej zobaczyć. Jeden z nich to kolonie maskonurów. Można je podglądać na Mykines – najdalej wysuniętej na zachód wyspie. Dotrzeć do niej można małym promem. Transportu pojazdów nie przewidziano. Bo i po co, skoro na miejscu nie ma dróg.
– Skacz! – słyszę na zachętę, kiedy próbuję zejść z rozbujanej łajby na betonową przystań. Inaczej się nie da. Asekuruje nas pomocnik kapitana. Skaczą wszyscy, więc ja też. Na Mykines jest tylko jedna mała osada, a w niej 11 mieszkańców. Podążam szlakiem do latarni morskiej. Im wyżej się wspinam, tym mniej widzę. Pogoda zaskakuje przyjezdnych bardziej niż polska zima drogowców. Gęsta mgła z miejsca pochłania cały świat. Jest tylko skrawek trawy dookoła mnie.
Wtem biała zasłona się rozsuwa, a na wyciągnięcie ręki pojawiają się one – „pingwiny północy”. Dziesiątki, setki, może nawet tysiące maskonurów. Każdy pilnuje swojej norki, czeka na partnera albo zbiera się do lotu. Rozsiadły się równomiernie na trawiastym klifie. Nie boją się ludzi. Podchodzę i siadam obok, niczym nieproszony gość na bankiecie eleganckich dżentelmenów.
Największa atrakcja czeka na samym końcu wyspy. Kalsoy ma kształt bagietki. Z jej północnego czubka rozciąga się moja ulubiona panorama archipelagu. Do latarni prowadzi ścieżka wydeptana przez owce. Nie ma tu fachowo oznaczonych szlaków dla górołazów, ale też ciężko się zgubić. Drzew brak, więc nic nie zasłania drogi. Za to wiatr jest stałym towarzyszem. Moje jedyne pragnienie to coś przekąsić w osłoniętym miejscu. Godzina trekkingu i już wszystko jasne. Znalazł się punkt widokowy, kanapka też. Tylko wiatru nie sposób uniknąć.