Co za tłum roi się teraz na paryskich chodnikach! Nie sposób iść prosto przed siebie, co raz trzeba ustąpić drogi”. Wydawać by się mogło, że to rozeźlony wpis na którymś z blogów, a to słowa wicehrabiego de Launay (pseudonim Delfiny de Girardin) z „Listów paryskich” publikowanych w XIX w. w dzienniku „La Presse”. Dziś to umęczeni turyści – którzy przystają w pół kroku, żeby powielić na matrycy aparatu obraz sfotografowany już miliard razy – zamieniają miasto w istne piekło. Obowiązkowe przystanki – koronkowe Notre Dame, bogate Champs Élysée, smukłość wieży Eiffla, wątły uśmiech Mony Lisy, szybka kawa i croissant, przepłacony kebab w dzielnicy łacińskiej – gdzie tu miejsce na spontaniczność, na paryskie wiercipięctwo? Paryżowi z wycieczkowych folderów daleko do prawdziwej paryskiej legendy. To nie jest spowity dymem opium Paryż Colette ani unurzany w błocie Paryż Baudelaire’a. Nie ma tu miejsca na szaleństwa Lautreca wyczyniane pod wpływem zielonej wróżki. Brakuje swobody dziewiętnastowiecznych szlifibruków, którzy bez celu przemierzali paryskie ulice. Jest tylko lista, z której odhaczamy kolejne punkty. Bon vivanci, nonszalanci, przeklęci poeci obruszyliby się na takie uporządkowane traktowanie ich miasta. Tym bardziej, że w ścisku, w którym nieustannie zaczepia się o kogoś łokciem, Paryż zamiast czarować, męczy. Jak na nowo zakochać się w tym mieście? I jak odnaleźć, tak cenioną przez Francuzów, radość życia? Dopiero kiedy wzorem Baudelaire’a włóczę się bez celu, odkrywam Paryż lokalny, gdzie czas płynie wolniej, a jedyne tłumy to tłumy paryżan.
NA TEMAT:
Chwila na oddech
Wzdłuż ulicy Daumesnil stoi niezwykły wiadukt – La Coulée Verte. Dawne XIX-wieczne tory ciągnące się trzy piętra nad poziomem ulicy zostały zamienione w ogród. Drewniane chodniki, magnolie, lipy, brzozy, róże, wygodne ławki. Park ma długość czterech kilometrów. Z wind wyłaniają się paryżanie, którzy chcą pobiegać, pospacerować, poczytać książkę, porozmawiać. Jest też trochę turystów, którzy odkrywają Paryż z zazielenionej perspektywy. W podcieniach wiaduktu pootwierały się liczne kafejki i sklepiki. Można usiąść na tartę z łososiem albo quiche z serami, a potem przebierać wśród butików, atelier, galerii. Biżuteria, meble, ozdobne naczynia, rzeźby z kości słoniowej.
Baudelaire byłby zadowolony, bo z wiaduktu da się zajrzeć w paryskie okna i snuć fantazje na temat mieszkańców. Tu, na górze, można też w spokoju kontemplować klasyczną zabudowę Paryża. Patrzę na szerokie bulwary, kremowe elewacje, szare dachy i myślę o tym, co było tutaj, zanim zaczęła się przebudowa. Stefan Witwicki w „Listach z zagranicy” z 1854 r. twierdził, że błoto rodzi się na bruku paryskim jak trawa na polu. I opisywał miasto zapowietrzone, pełne dymów i wyziewów, w którym do godziny dziesiątej rano spotka się na ulicach tylko błotniarzy zgarniających błoto do wielkich wozów. Syzyfowa praca – bo błoto paryskie było wszędzie: na ścianach, drzwiach, oknach, wystawach. „Początkiem i końcem wszystkiego jest tutaj błoto” narzeka Witwicki. Ciężko sobie wyobrazić to brudne miasto, kiedy patrzy się na eklektyczne fasady z tympanonami nad oknami i kutymi ozdobnymi balkonikami.
Cały artykuł o Paryżu oraz relację z Lazurowego Wybrzeża przeczytasz |