Patrzę na łukowate sklepienia Mezquity, przymykam oczy i cofam się w czasie. Wyobrażam sobie, co czuli i o czym myśleli mieszkańcy Kordoby ponad 1000 lat temu, kiedy było to największe i najzamożniejsze miasto w Europie. Udało im się zbudować ogromną, jak na ówczesne standardy, metropolię. Co sprawiło, że w obrębie tych murów, w bardzo niespokojnych czasach udało się pogodzić ze sobą trzy wielkie religie: islam, chrześcijaństwo i judaizm? Czy to dlatego dziś mówi się, że była ona ówczesnym Nowym Jorkiem, etnicznym i religijnym tyglem, symbolem sprawnej koegzystencji i tolerancji, a zarazem prosperity? Tak, tej opowieści nie mogę zacząć inaczej niż od Kordoby.
NA TEMAT:
Średniowieczny kosmopolityzm
La Mezquita (dosłownie – meczet) uosabia wszystko, co najważniejsze w historii miasta i całej Andaluzji. W tym miejscu stała najpierw świątynia starożytnych Rzymian, potem bazylika Wizygotów, którzy podbili Hiszpanię we wczesnym średniowieczu, olśniewający Wielki Meczet Omajjadów, budowany przez ponad dwieście lat – od 785 r. do końca X w. – i wreszcie gotycka katedra, wzniesiona w XVI wieku na fali rekonkwisty. Na szczęście przerabianie meczetu na kościół odbyło się w sposób cywilizowany, bez burzenia i demolowania, w związku z czym dziś Mezquita jest jedynym w swoim rodzaju tworem – połączeniem dwóch całkiem różnych stylów. Już przy pierwszym kontakcie poraża ogromem i budowlanym rozmachem. Wewnątrz wrażenie robi las kolumn – jest ich ponad pięćset, a także nietypowe białe i czerwone klińce [kamienie w kształcie klina] półokrągłych łuków, również w ilościach hurtowych. Ta architektoniczna intensywność sprawia, że w świątyni panuje wieczny półmrok, przyjemnie kontrastujący – przez większą część roku – z silnym słońcem na zewnątrz. Tu wierni przez całe wieki szukali ukojenia, spokoju, refleksji, ucieczki przed miejskim gwarem, który musiał być niegdyś nieprzeciętny. Współczesne, dość skromne i raczej prowincjonalne miasto trudno porównać z tym średniowiecznym. Dość powiedzieć, że dzisiejszą Kordobę zamieszkuje 300 tys. mieszkańców, podczas gdy ta z 1000 r. miała ich dwa razy więcej (dla porównania Kraków czy Londyn kilkaset lat później liczyły po 12-15 tys.). W mieście było ponad 300 meczetów, tyleż łaźni publicznych, 80 tysięcy sklepów, 17 wyższych uczelni i 20 bibliotek. Co więcej, już od IX wieku oświetlone były ulice w centrum! Miastem rządzili Arabowie, najpierw z dynastii Omajjadów, a następnie Almohadów. Dzięki nim Kordoba nabrała kosmopolitycznego charakteru. Polityczna doktryna kalifatu zakładała pełną wolność sumienia i wyznania, ściągali więc tutaj nie tylko Arabowie, prężnie rozwijała się dzielnica żydowska i rejony zamieszkane przez chrześcijan czy Romów. Kwitła kultura, sztuka i nauka. Kres złotych czasów nastąpił pod koniec XII w. Owcześni arabscy władcy skończyli z polityką tolerancji, dało się słyszeć o prześladowaniach i morderstwach na tle religijnym. Gwoździem do trumny wielkiego, średniowiecznego miasta było zdobycie go w 1236 r. przez katolickiego króla Fernanda III Kastylijskiego. To on i jego następcy wygnali Żydów i Maurów (tak zaczęto nazywać iberyjskich Arabów) i przestali inwestować w rozwój, wskutek czego miasto dość szybko straciło na znaczeniu. Mimo to Kordoba zachowała swój genius loci do dziś. Siedzę z kieliszkiem wina w dłoni nad talerzem wybornych tapas w jednej z kafejek w pobliżu Mezquity. Patrzę na historyczne mury i czuję, że jest to jedno z tych niewielu na świecie miejsc, które niczego i nikomu już nie muszą udowadniać. To tu w swoim czasie działo się wszystko, co najważniejsze, najbardziej fascynujące. Tutaj tworzył się wzorzec współczesnego, różnorodnego i kosmopolitycznego megamiasta. Przy kolejnym kieliszku przychodzi mi na myśl redaktor Wołoszański, który patrząc na miasto, spokojnie mógłby rzec: gdyby te kamienie umiały mówić, powiedziałyby, że Kordobie większość europejskich metropolii do murów nie sięga.
Święty Tydzień. Do Andaluzji najlepiej przyjechać wiosną. Wtedy, gdy przy skwerach i ocienionych dziedzińcach kwitną drzewka pomarańczowe, pachną kwiaty, w Sewilli czy Maladze można doświadczyć niezwykłego ulicznego spektaklu. Nazywa się Semana Santa, czyli dosłownie Święty Tydzień, i zgodnie z nazwą odbywa się w czasie Wielkanocy. W ramach rytualnych procesji, na ulice wychodzą setki ludzi. Modlą się, śpiewają, czasem towarzyszy temu charakterystyczny dla regionu rytm flamenco. Mężczyźni na barkach niosą duże platformy z figurami Jezusa i świętych. Jest to nie lada przywilej – niektórzy czekają na to nawet kilkadziesiąt lat – ale też ciężka praca. Platforma potrafi ważyć nawet dwie tony, a dźwiganie jej, przez czterdziestu mężczyzn, wymaga nie tylko krzepy, ale i kunsztu. Zanim ruszy pochód, dźwigający, czyli costaleros, muszą przejść co najmniej kilka żmudnych treningów. Za platformami idą najzagorzalsi wierni; w barwnych strojach ze szpiczastymi kapturami zasłaniającymi twarz wyglądają trochę jak członkowie Ku-Klux-Klanu, ale można być pewnym, że ich zamiary są jak najbardziej pokojowe. W ten sposób maskują się ci wszyscy, którzy chcą pokazać światu, że są grzeszni i jeden Bóg wie, kim tak naprawdę są.
– Udział w procesji to oczyszczające, mistyczne doświadczenie. Czekałem na to dobrych kilka lat. Przez wiele lat boksowałem się z Bogiem, dużo czytałem, modliłem się, ale cały czas byłem człowiekiem małej wiary. Teraz dzięki tym kilku dniom wśród ludzi, na ulicy, zrozumiałem prawdziwy sens naszej religii. Semana Santa odmieniła mnie – powie mi później 30-letni Juan Manuel. Dla niego Semana Santa stanie się głębokim przeżyciem.
Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.