Podróż na Zieloną Wyspę zaczyna się już na pokładzie Airbusa linii Aer Lingus ozdobionego zieloną koniczynką i noszącego imię jednego z irlandzkich świętych. W samolocie po raz pierwszy zjadam tradycyjne irlandzkie śniadanie: bekon, smażone kiełbaski, biały i czarny pudding, coś w rodzaju naszej kaszanki, ziemniaki, pieczone pomidorki i pyszny chleb sodowy. I choć solidnie się najadłem, apetyt na poznanie wyspy wcale nie zmalał.
NA TEMAT:
Déardoin, Czyli Czwartek
Celem podróży jest zachodnia Irlandia - dla wielu najpiękniejsza część wyspy. Autostradą nr 6 mkniemy z Dublina do Galway, portowego miasta położonego nad jedną z zatok Oceanu Atlantyckiego. To właśnie w Galway jest dzielnica Claddagh, skąd wywodzi się i od której wziął nazwę najsłynniejszy irlandzki pierścień - dwie dłonie trzymające serce ozdobione koroną symbolizujące miłość, wierność i przyjaźń. Pierwszy wieczór w Irlandii to pierwszy guinness i pierwsze spotkanie z kulturą irlandzką. Koncert w wykonaniu znanego fanom irlandzkich rytmów Mairin Fahy & Band odbywa się w luźnej atmosferze. Wszyscy siedzą przy stołach ze szklankami piwa lub cydru w dłoniach. Po chwili podrygujemy w rytm energetycznej muzyki irlandzkiej. Jej przecież nie da się słuchać, siedząc! Tancerze wskakują na stoły i stepują. Dźwięki fiddle (skrzypiec) podrywają z krzeseł, a rzewne ballady koją emocje.
Aoine, Czyli Piątek
Za oknem samochodu migają surowe krajobrazy zachodniego wybrzeża: skały, zielone pastwiska i torfowiska, a wśród nich małe wioski. Tutejsza ziemia nie jest urodzajna. Dawniej ubodzy mieszkańcy trudnili się głównie pasterstwem i rybołówstwem. Gdy bieda stawała się nieznośna, pakowali dobytek i ruszali w poszukiwaniu lepszego życia. Irlandia to wyspa migrantów. Nic dziwnego, że Polacy, którzy przybywają teraz do pracy, znajdują zrozumienie i pomoc. Na rozległym płaskowyżu Burren w północnej części hrabstwa Clare droga wije się w bezleśnej przestrzeni niewysokich wapiennych wzgórz podzielonych kamiennymi murkami na setki pastwisk. Ktoś kiedyś powiedział, że "Brakuje tutaj drzew, żeby człowieka powiesić, brakuje tutaj wody, żeby człowieka utopić, brakuje tutaj ziemi, żeby człowieka pogrzebać". Mimo to, a może właśnie dlatego, skaliste wzgórza Irlandii są od dawna zamieszkane. Przy drodze R480 stoi megalityczny dolmen Poulnabrone - dwie kamienne płyty ustawione na sztorc i przykryte płaskim blokiem, miejsce pochówku sprzed 3800 lat! W Kilferona, miejscowości położonej na południowym krańcu Burren, zatrzymujemy się przy ruinach XII-wiecznej katedry, żeby obejrzeć słynne celtyckie krzyże. Celtowie, lud przybyły ze środkowej Europy, dotarli do Irlandii w VI wieku p.n.e. i wywarli duży wpływ na kulturę i dzieje wyspy. Krzyże są materialnym dowodem wchłonięcia pogańskiego kultu Celtów przez religię chrześcijańską. Pierwotnie czteroramienny krzyż umieszczony w okręgu, celtyckim wianku, symbolizował słońce. Z czasem stał się symbolem chrześcijańskim, a runiczne inskrypcje zostały zastąpione wyobrażeniami świętych i biskupów. Chociaż ozdobiony geometrycznymi znakami krzyż stojący samotnie na łące bardziej kojarzy się z druidami, celtyckimi kapłanami, niż z katolickimi księżmi... Półwysep, tak jak całe hrabstwo Clare, słusznie nazywany jest "śpiewającym". W wielu miejscowościach odbywają się festiwale i koncerty muzyki tradycyjnej. W drodze do rozśpiewanej, jak napisano w przewodniku, wioski Doolin zatrzymuję się w Lisdoonvarna. Tu we wrześniu odbywa się przyciągający gości z najodleglejszych zakątków świata Festiwal Swatów. Miejsca w hotelach w czasie festiwalu są rezerwowane z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Impreza nawiązuje do miejscowego obyczaju organizowania zabaw, w czasie których szukano żon dla młodych mężczyzn z okolicy. Jadąc dalej, rozmawiamy o gaelic, języku irlandzkim, który jest pierwszym oficjalnym językiem republiki. Wszystkie drogowskazy są dwujęzyczne, a na obszarach rdzennie irlandzkojęzycznych wyłącznie gaelickie. To może czasem sprawiać kierowcom kłopoty, bo język irlandzki wywodzący się z celtyckiego nijak się ma do angielskiego. Na przykład, kto by się domyślił, że Baile Átha Cliath to po prostu Dublin. Nauka gaelickiego jest obowiązkowa, a niektórzy nie wspominają jej najlepiej. Chris, kierowca, który obwozi nas po wyspie, pamięta straszliwie nudne czytanki autorstwa Peig Sayers, znanej każdemu Irlandczykowi jako Peig. W miasteczku Doolin, w pubie Gus O'Connor's rozbrzmiewającym tradycyjną muzyczką, zamawiamy chips and fish, rybę z frytkami i obowiązkową pintę guinnessa. Pub jest prawdziwie irlandzki, ale kelner, a jakże, z Polski. Z wioski już tylko rzut beretem do pocztówkowych klifów Moher. Trafiamy do nowoczesnego centrum turystycznego, skąd wychodzą szlaki nad 200- metrowej wysokości ściany skalne omiatane wiatrami i zamieszkałe przez tysiące ptaków. Spektakularne widoki ciągną się po horyzont. Trasa kończy się nagle ogrodzeniem i tablicą "Private area". Większa część klifów należy do prywatnych właścicieli, ale moherowi turyści kompletnie się tym nie przejmują. Do przystani Killimer wpadamy z piskiem opon. Niestety prom, który miał nas przewieść przez River Shannon, właśnie odpłynął. Następny będzie za godzinę. Jest czas, żeby w małym sennym pubie napić się kawy po irlandzku - świeżo zaparzonej z dodatkiem whiskey i brązowym cukrem - serwowanej w wysokich szklaneczkach.
Satharn, Czyli Sobota
Naszym celem jest esencja irlandzkości - malowniczy półwysep Dingle. To stąd ponoć wywodzą się irlandzkie elfy. Najłatwiej dostać się na Dingle z Tralee - portowej stolicy hrabstwa Kerry. Na półwyspie należącym do okręgów An-Gaeltach do dzisiaj używany jest język irlandzki. Góry, strome skaliste wybrzeża i rozległe puste plaże tworzą piękne krajobrazowe kompozycje, a irlandzkości dopełnia pogoda: chmury, zacinający deszcz i wiatr. Mimo pieskiej aury, wjeżdżamy na przełęcz Connor. Tu zachwyca rozległa panorama. Najwyższe szczyty przekraczają zaledwie 800 m n.p.m., ale góry Slive Mish wyrastają wprost z wody, zaś długie polodowcowe doliny nikną w oceanie. Na półwyspie zachowało się wiele budowli w większości wzniesionych z najłatwiej dostępnego materiału, czyli kamieni. Kamienne drogi, oratoria (wczesnośredniowieczne kościoły), forty, wieże mieszkalne i megalityczne grobowce wtapiają się w surowy skalisty pejzaż. Część z nich jest własnością prywatną. To taki zabytek archeologiczny na własnym podwórku. Odwiedzamy też Oratorium Gallarusa - kościół z VIII wieku. Budowla, piękna w swej surowej prostocie, jest klasycznym przykładem ówczesnego stylu architektonicznego. Mnie zachwyciła perfekcja, z jaką wzniesiono kamienną konstrukcję, która przetrwała nienaruszona setki lat. Niezwykłym miejscem są także Wyspy Blasket, gdzie kursują statki wycieczkowe. Mały archipelag położony na krańcu Dingle słynie z pięknych zachodów słońca i licznych gatunków ptaków. Niegdyś wyspy były zamieszkane, ale trudy życia wygnały stąd ludzi. Ostatni osadnik opuścił archipelag w 1953 roku. Więcej o życiu dawnych mieszkańców tej części wysp, w interesujący sposób, można dowiedzieć się w nowoczesnym Centrum Informacyjnym Wysp Blasket we wsi Dunquin na południowo-zachodnim krańcu półwyspu. Popołudnie spędzamy w przyjaznym miasteczku Dingle. Przy trzech głównych uliczkach ulokowały się sklepiki z pamiątkami. Można tu kupić wszystko, co tylko kojarzy się z Zieloną Wyspą. Pubów jest chyba jeszcze więcej. Z ochotą odwiedzamy i jedne, i drugie.
Satharn/Domhnach, Czyli z Soboty na Niedzielę
Zieloną noc na Zielonej Wyspie spędzam w Killarney, kurorcie i bazie wypadowej na szlak Pierścienia Kerry - jednej z największych atrakcji turystycznych. Trasa długości 179 kilometrów prowadzi dookoła półwyspu Iveragh. Samochodem można ją przejechać w jeden dzień. W sobotni wieczór żaden Irlandczyk nie zostaje w domu. Mamy zarezerwowane miejsce w The Laurels Restaurant. Spokojnie mogę wgryźć się w soczysty befsztyk i raczyć szklaneczką paddy - old Irish whiskey, obserwując bawiących się. Gdy kończymy jeść, miasto dopiero się rozkręca! Każdy skrawek wolnego miejsca w pubach okupują rozochocone tłumy. Wbijamy się do jednego z nich z muzyką na żywo. Dzięki uprzejmości menedżera sali dostajemy stolik, a nawet zostajemy wpuszczeni za bar. Podłoga lepi się od rozlanych trunków, kapela ostro przygrywa, a cała sala śpiewa... Rankiem w B&B Kathleen's Country House zasiadam z filiżanką kawy w saloniku, wśród wysłanych kwiecistym pluszem mebli, poduch i abażurów. Na ścianach wiszą landszafty. Czuję się jak w scenografii z serialu BBC. W ogrodzie kwitną fuksje i różaneczniki. Kathleen, właścicielka B&B, zaprasza na śniadanie.