Irlandię można traktować jak kraj w pewnym sensie Polsce bliźniaczy. Pod względem cierpień historycznych oczywiście. Historia wyspiarskiej państwowości jest równie skomplikowana jak nasza, o ile nie bardziej. Można uznać, że swego czasu państwo, jakie powstało w wyniku unii polsko-litewskiej, było potęgą. Czymże są więc 123 lata naszego zniewolenia w porównaniu do 782 lat, które Irlandczycy spędzili pod brytyjskim butem? A nie był to satynowy kapeć, ale prawdziwy trep.
Jakby tego było mało, w latach 1845–1851, z powodu zarazy ziemniaczanej, zmarło na wyspie półtora miliona ludzi, a milion mieszkańców wyemigrowało za chlebem do Stanów Zjednoczonych.
Doświadczenia te mogą zapewne tłumaczyć osobliwy spokój, jaki wypełnia ten kraj, jeszcze niedawno rozdarty walką zbrojną między katolikami i protestantami. Bohaterowie są już chyba zmęczeni, zatem odprężenia, jakie tu panuje, nie doświadczymy w rozbieganej, wiecznie skłóconej Polsce.
W efekcie stuleci brytyjskiej polityki wobec wyspy mieszka tu mniej osób niż w województwie mazowieckim. Nawet gdybyśmy chcieli być na kogoś wściekli, nie ma za bardzo na kogo, więc lepiej pójść do pubu i wychylić szklankę ciemnego piwa. A skoro o piwie mowa...
Fabryka Guinnessa
Pod koniec mojej podróży po Irlandii samolot do Polski miałem złapać z Dublina. Napakowany wrażeniami, myślałem, że nie dam rady wchłonąć nic więcej – doświadczeń, trunków, czegokolwiek. Tym bardziej wydawało mi się, że moją wycieczkę po tej europejskiej stolicy zaczynam od czegoś, co powinienem zrobić na końcu, czyli od fabryki Guinnessa. Przekonałem się, że jest wręcz odwrotnie.
Fot. Neil Turner / CC BY-SA 2.0 / www.flickr.com/photos/neilt/14287441613
Po pierwsze, piwo dla Irlandczyków zdaje się być ważniejsze niż William Butler Yeats i James Joyce razem wzięci. Po drugie, zwiedzanie miasta warto zacząć od tej fabryki, nie tylko dlatego, że jest fajnym, interaktywnym muzeum, ale też dla widoku, jaki roztacza się z baru na ostatnim piętrze.
Panorama jest wyjątkowa, ponieważ jest to jedno z niewielu miejsc w Dublinie, z którego można podziwiać urbanistyczną przestrzeń w całej okazałości. Aby nam było jeszcze milej spoglądać na ten widok, otrzymamy w cenie biletu kufel pełen ciemnego trunku, na który w końcu sobie zapracowaliśmy, chodząc po muzealnych salach.
Historia Dublina
Z naszego stanowiska na wyżynach miasta zobaczymy, że rzeka Liffey dzieli Dublin na dwie części i że mają one zdecydowanie odmienny charakter. Na Northside znajdziemy głównie centra handlowe i lotnisko. Wyjąwszy zakupoholików, to miejsce nie będzie specjalnie atrakcyjne dla zwiedzających.
Wszystko co najciekawsze dla oka, ucha i podniebienia znajduje się w zamożniejszym i bardziej eleganckim Southside.
Rzeka Liffey dzieli Dublin na dwie części, fot. Shutterstock.com
Nazwa miasta pochodzi od celtyckich słów Dubh Linn, co oznacza „czarny staw”. Przez lata panowania wspomnianego trepa imperium brytyjskiego, została ona zangielszczona do swego teraźniejszego brzmienia. Teraz w języku gaelickim, Dublin nazywa się Baile Atha Cliath, co z kolei oznacza „Miasto Brodu z Trzcinowymi Płotami”. To nie tyle próba bycia poetyckim, co realne odniesienie do historii.
Tak nazywał się pierwszy chrześcijański klasztor założony na tych terenach. Historia tutejszego osadnictwa sięga jednak jeszcze głębiej, jako że pierwsze domostwa duńskich wikingów, jakie tu powstały, są datowane na rok 840 n.e.
W kolejnych latach Irlandię podbili Anglo-Normanowie (1169–1172) i Dublin stał się ośrodkiem brytyjskich wpływów na kolejnych siedem stuleci. Dzisiejszy kształt urbanistyczny miasta pochodzi z epoki gregoriańskiej. Był to okres bogacenia się angielskich żołnierzy, którzy kolonizowali ziemie konfiskowane Irlandczykom. Anglicy wznosili eleganckie rezydencje i coraz bardziej angażowali się w życie gospodarcze i polityczne Dublina.
Między rokiem 1600 a 1700 populacja miasta wzrosła z 10 do 50 tysięcy mieszkańców i to mimo kolejnej zarazy, jaka je nawiedziła. To sprawiło, że na krótko Dublin stał się drugą co do wielkości, po Londynie, aglomeracją w dominium korony brytyjskiej.
Wszystkie te wydarzenia składają się na obraz miasta wyjątkowego, którego to właśnie pierwsze oblicze miałem szansę dojrzeć z wieży obserwacyjnej na szczycie fabryki Guinnessa.
Uporządkowana przestrzeń
Miasto jest w istocie wielkim, wspaniałym placem budowy. Zachwyca połączenie starej architektury z nowoczesnymi rozwiązaniami urbanistycznymi. Największe wrażenie robią mosty, zaprojektowane przez światowej klasy architektów, m.in. Santiago Calatravę czy Amandę Levete.
Jednocześnie przestrzeń miejska nie przytłacza przechodnia. Wszystko jest uporządkowane i estetyczne, nie ma nachalnych reklam czy szyldów. Tu i ówdzie spod tynku wystaje stary mural z tekstem reklamowym, zachowany na całkowicie odremontowanej kamienicy, zaraz obok zupełnie aktualny streetart na dwupiętrowym, eleganckim biurowcu ze szkła i stali.
Do kogoś, kto w przeciwieństwie do mnie nie obejrzał najpierw miasta z góry, jedna ciekawa obserwacja może dotrzeć z opóźnieniem po dłuższym spacerze: zrezygnowano tu zupełnie z budowy wieżowców. To właśnie w Dublinie jest takie przyjemne. Nic nie rośnie tu w górę czy wszerz. Nawet siedziba parlamentu jest skromna. Jedynie dumna Spire of Dublin, 121-metrowa igła ustawiona na O’Connel Street zamiast wysadzonej w powietrze kolumny znienawidzonego Admirała Nelsona wzbija się w niebo ponad miastem.
Spacer po Dublinie
O’Connel Street to sztandarowy projekt miejskiego irlandzkiego rozwoju. Kiedyś ta centralna ulica podupadała, była brudna i nikt na nią nie zaglądał. Na jej liftingu, przeprowadzonym wraz z najemcami lokali, dziś mogłyby wzorować się inne stolice Europy.
Idę więc w górę O’Connel i przechodzę przez rzekę. Mijam Trinity College po lewej stronie i zaraz trafiam na Nassau St. a potem na Dawson St. Tu już panuje odmienny klimat. Są sklepy światowej sławy projektantów i luksusowe domy handlowe.
Od Dawson Street odchodzi wiele zamkniętych dla ruchu ulic, po których spaceruję, mijając hipsterskie bary, urocze kawiarnie i concept store’y z rzeczami Martin Margiela czy Comme des Garcons. Na tych ulicach grają muzycy, a obok handlarki sprzedają niesamowite kwiaty. A może całkiem zwykłe, tylko ten Dublin taki fajny, że nawet kwiaty wydają się lepsze. Gdziekolwiek się zresztą zapędzę, trafiam na jakiś skwer lub park, w którym młodzi i młodzi duchem, przesiadują na trawie, rozmawiają albo czytają książki.