Na Islandii pojęcie „życie blisko natury” należy rozumieć dosłownie. Tu wszystko jest podporządkowane przyrodzie. Człowiek przekonuje się, że nie jest jej władcą, a jedynie istotą zdaną na łaskę i niełaskę żywiołów. Próby odwrócenia tego porządku zwykle kiepsko się kończą. Nic więc dziwnego, że Islandczycy personifikują siły natury jako groźne i niewidzialne istoty, gotowe zsyłać na mieszkańców nieszczęścia i karać ich surowo za nieposłuszeństwo. To elfy, duchy lub huldufólk (ukryci ludzie) mieszkający – jak głoszą stare opowieści – w wielkich kamieniach, na wzgórzach lub skałach pokrytych mchem.
Najdawniejsze z tych historii mają źródło w pieśniach z około IX w., zebranych w „Eddzie poetyckiej”, najważniejszym literackim zabytku Islandii. Większość to efekt wymieszania elementów mitologii nordyckiej z tradycjami chrześcijańskimi. Do dziś są one żywe i wzbogacane o współczesne realia. Chcemy poznać kraj przez pryzmat mitów, rozmawiając z tymi, którzy w elfy wierzą jak w bóstwa, i z tymi, którzy traktują je wyłącznie jako godną poszanowania tradycję.
Są też tacy, którzy kategorycznie zaprzeczają istnieniu ukrytych ludzi, lecz prędko dodają: „Kamieni, tak na wszelki wypadek, lepiej nie ruszać”. Za tymi rozmowami kryje się nie tylko tutejszy folklor, ale też narodowa mentalność Islandczyków, ich obawy przed urbanizacją oraz styl życia warunkowany prognozami pogody.
NA TEMAT:
Wyspy Owcze - dlaczego warto odwiedzić pochmurny archipelag?
Rowerem po Islandii – dobry czy zły pomysł?
Pierwszym celem są miasteczko Vík í Mýrdal oraz laguna lodowcowa Jökulsárlón, położone odpowiednio 180 i 370 km na południowy wschód od Reykjavíku, najdalej wysuniętej na północ stolicy świata. Można tam dotrzeć na dwóch rowerowych kołach z prozaicznego powodu – tak jest najtaniej. Co nie znaczy, że najwygodniej i najbezpieczniej.
Popularna jedynka, czyli droga krajowa numer 1, zwana także „ring road” (bo jak pierścień otacza całą wyspę), z roku na rok jest coraz bardziej zatłoczona. Pasów dla cyklistów – ba, często nawet pobocza – jak nie było, tak nie ma. Jeżdżąc rowerem po Islandii, należy liczyć się z ciężką przeprawą przez deszcze, wiatry, potężne wzniesienia. Pogoda potrafi zmienić się diametralnie w ciągu kilku minut lub po paru kilometrach. Może się zdarzyć, że wyruszymy z rozsłonecznionego Reykjavíku, by po zaledwie 30 km trafić w skąpany w mlecznej mgle rejon Þorlákshöfn. Widoczność nie przekroczy 20 m, będzie wiał wiatr.
Jakby tego było mało, wyprawa fotograficzna oznacza obciążenie kilkunastoma, a nierzadko więcej, kilogramami sprzętu. To wszystko sprawia, że niektóre podjazdy stają się barierą niemożliwą do pokonania i z roweru trzeba zejść. Cyklista na Islandii powinien być zatem odpowiednio przygotowany fizycznie, posiadać sprawny i bardzo dobry sprzęt, narzędzia do jego naprawy oraz wiedzę o tym, jak ich używać – serwis rowerowy to rzadkość, trudno też o pomoc w razie kontuzji.
U stóp wulkanu
Vík í Mýrdal jest niewielką miejscowością, którą zamieszkuje raptem 300 osób. Zatrzymują się w niej przede wszystkim turyści zmierzający na słynną czarną plażę Reynishverfi, by zapolować z aparatem na maskonury. Wielu z nich chce też zobaczyć Mýrdalsjökull, lodowiec, pod którym kryje się aktywny i potężny wulkan Katla (1512 m n.p.m.), szykujący się ponoć do rychłej erupcji. To budzi niepokój, bo wybuchy wulkanów lodowcowych grożą powodziami glacjalnymi, zwanymi tu jökulhlaup. Mogą one – podobnie jak to było w przypadku wybuchu Eyjafjallajökull w 2010 r. – skutkować ogromnymi zniszczeniami i koniecznością ewakuacji ludności z pobliskich rejonów. Mýrdalsjökull mija się więc z uczuciem lekkiej grozy w sercu.
***
Cały tekst o Islandii przeczytasz we wrześniowym wydaniu magazynu „Podróże”.