Rejon solecznicki nijak i nigdzie zaklasyfikować się nie chce. Niby niedaleko do Wilna – raptem godzina drogi – a znajdujemy się już w innej rzeczywistości. Niby XXI wiek, ale nie bardzo go widać. Nie wiadomo, jak rozmawiać z miejscowymi – niby to Polacy, ale w sklepie i knajpie słychać głównie rosyjski. A jeszcze, nie daj Boże, natkniesz się na Litwina, choć to tylko co dziesiąty mieszkaniec rejonu. Głupio się pomylić – ludzie są ponoć bardzo wrażliwi na kwestie narodowości. Ale wszyscy deklarują się jako lojalni obywatele Litwy, nikt nie snuje planów przyłączenia się do macierzy. Bo macierz – ta najpolsza z Polsk – to właśnie tu, u nich.
Weekend na granicy światów
„Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?”. Rok 1821, Adam stoi skupiony, obejmuje drżącą Marylę. Jest zimno, może trochę pada, w końcu to listopad. Może ma na sobie słynny płaszcz wieszcza z obrazu Wańkowicza. Póki co nie jest jednak wieszczem, a zaledwie początkującym poetą, którego najlepsze wiersze wiążą się z osobą stojącej obok Maryli. Miłość to oczywiście nieszczęśliwa – ukochana od kilku miesięcy jest poślubiona innemu, co nie przeszkadza jej w okazjonalnych wycieczkach po cmentarzach z Adamem. Teraz trzęsą się razem w Solecznikach, obserwując, jak „pospólstwo potrawami, napojem i śpiewami przynosi ulgę duszom czyśćcowym”. Warto trochę pomarznąć. Owocem tej nocy będzie cz. II „Dziadów”, za którą do dziś dziękują Mickiewiczowi wszyscy licealiści. Cmentarzowi przybyło nowych nagrobków, ale nie brakuje i tych pamiętających wizytę poety. Za płotem zaczynają się Soleczniki – stolica i największe miasto rejonu, liczące prawie 7000 mieszkańców. Na głównym placu miasta stoi – a jakże – młody wieszcz zachęcający, by „mieć serce i patrzać w serce”.
Pomnik młodego wieszcza w Solecznikach, fot. Jakub Rybicki
W wejściu do budynku administracji natkniemy się na figurę papieża Polaka, podobnie jak burmistrz miasta i mer rejonu. I to z grubsza tyle, jeśli chodzi o atrakcje miasta. Ciekawie zaczyna się robić, gdy wyjedziemy za jego granice. Na przykład w stronę Dziewieniszek. Najpierw mijamy wieżę telekomunikacyjną. Można by dostrzec z niej zamek w Gojcieniszkach – pierwowzór twierdzy Horeszków z „Pana Tadeusza”. Ruiny dworu nieopodal to najprawdopodobniej Soplicowo. Niestety, na wieżę wchodzić nie wolno, a żeby dojechać do zamku, trzeba mieć białoruską wizę. Szosa wiedzie przy granicy, w pewnym momencie ogrodzenie prawie dotyka pobocza. Nie brak tu ludzi, którzy po rozpadzie ZSRR zostali po złej stronie płotu. Warto stanąć przed sklepem w którejkolwiek z pobliskich wsi i posłuchać, jak śpiewnie opowiadają o rozdzielonych rodzinach i utraconych przyjaciołach. Słyszałem historię o braciach, którzy muszą starać się o wizę i nadkładać kilkadziesiąt kilometrów, by odwiedzić się w oddalonych o kilkaset metrów gospodarstwach. O rozdzielonym granicą małżeństwie, na szczęście już po rozwodzie. O stojących w Święto Zmarłych w kolejkach na przejściach, bo groby bliskich mają na cmentarzach poza Unią Europejską. Albo o tym, skąd wziął się przesmyk, na którym pogranicznicy kontrolują jadące do Dziewieniszek samochody.
Gdy po wrześniowej klęsce Polski rysowano granice nowej, sowieckiej Litwy z przyłączoną Wileńszczyzną, na stole kartografów roztargniony Stalin położył fajkę. I wyszedł. Nie trzeba tłumaczyć, co groziło za przesunięcie fajki wodza. Obrysowano ją więc, przyłączając do Litewskiej SRR rejon Dziewieniszek, otoczony z trzech stron Białorusią. A przynajmniej tak opowiadają miejscowi. Nie zostało ich jednak wielu. Kto żyw, ucieka stąd do wielkiego świata, choć nie wszyscy tak daleko jak Czesław Niemen, który chodził tu do szkoły.
NA TEMAT:
Rowerowa wycieczka do Michowa
Atmosfera końca świata zachwyci za to zmęczonych tempem życia mieszczuchów. Mogą wypożyczyć rowery i ruszyć nieśpiesznie szlakiem świętego spokoju – przez pagórki leśne i łąki zielone. Gdybym tylko wiedział, jak wygląda świerzop lub dzięcielina pałająca panieńskim rumieńcem! Bo gdzie ich szukać, jeśli nie tu? Wsie o ulicach brukowanych kocimi łbami z wolna zapadają się w sobie.
U wrót Puszczy Rudnickiej. Po tutejszych drogach i bezdrożach można włóczyć się godzinami, fot. Jakub Rybicki
Wiele z nich podlega ochronie jako parki etnograficzne, ale nawet w tych zwykłych, leżących bliżej szosy osadach chałupy są drewniane, jak Pan Bóg przykazał. Żadnego sidingu czy ocieplania styropianem, które zeszpeciły krajobraz Podlasia. W lasach czają się skarby: gigantyczne grzyby (tablica informuje o rekordowym borowiku – 3,05 kg, średnica kapelusza 49 cm), tysiącletnie dęby, starożytne kurhany i grodziska. A najpiękniej i tak jest chyba na dziczejących polach. Włócząc się, trafiamy do Michnowa. Mieszkają tu „europejscy amisze” – tak nazywają ich ci, którzy wiedzą o istnieniu tej tajemniczej wspólnoty.
Cerkiewka pośrodku sadu w Michnowie jest niepozorna, jak cała osada, fot. Jakub Rybicki
Siadam w altance otoczonej bajkowym sadem, obok cerkwi wyznaczającej centrum osady, i obserwuję postacie w zgrzebnych białych strojach. To członkowie prawosławnej wspólnoty religijnej, żyjący zgodnie z hasłem: „Módl się i pracuj”. Zwłaszcza pracuj. W czasach sowieckich miejsce zamieniono w kołchoz, który od razu stał się jednym z najlepszych w ZSRR. Niestety władze wykryły, że pod pozorem ciężkiej pracy socjalistycznej jego członkowie wciąż skandalicznie dużo czasu poświęcali praktykom religijnym, więc „łże-kołchoz” rozwiązano. Dziś wszystko znowu jest po staremu. Gdyby nie współczesny, na oko czterdziestoletni ciągnik, uwierzyłbym, że czas zatrzymał się tu sto lat temu.
Nieodkryty zakątek Litwy
Do Wilna wraca się przez Jaszuny, dawną posiadłość Radziwiłłów, a w XIX wieku kulturalne centrum regionu. W znanym salonie muzycznym i literackim bywali wszyscy znamienici ludzie epoki – może z wyjątkiem Mickiewicza, pokłóconego z gospodarzem Janem Śniadeckim. Byłemu rektorowi Uniwersytetu Wileńskiego poeta zarzucał zbytnią wiarę w „szkiełko i oko”. Nie przeszkadzała ona zupełnie nastolatkowi o nazwisku Słowacki, który smalił tu cholewki do córki Jędrzeja Śniadeckiego, Ludwiki. Poza wierszami nic z tego nie wyszło – pewnie dlatego, że panna była starsza od czternastoletniego Juliusza o całe sześć lat.
W Jaszunach właśnie zakończyła się gruntowna renowacja pałacu. Władze chciałyby uczynić z niego magnes na turystów, ale ci nie bardzo kwapią się, by tu przyjeżdżać. Polacy z Polski nie mają czasu podczas trzydniowej wycieczki do Wilna i Trok, a Litwini chyba nie wiedzą czego szukać w polskiej enklawie. Ile by władze i mieszkańcy nie mówili o zgodzie, szacunku i współpracy między wszystkimi narodami regionu, to stereotypy wciąż okazują się silniejsze. W tej sytuacji solecczanom pozostaje usiąść na ławeczce i wzdychać za lepszymi czasami.
Wsie w rejonie Dziewieniszek bronią się dzielnie przed nowoczesnością, fot. Jakub Rybicki
Warto przysiąść i powzdychać z nimi – nie ma chyba piękniejszej odmiany polskiego niż ten śpiewny, kresowy, z niepowtarzalnym gładkim „ł”, który znamy ze starych kronik filmowych. Nie trzeba się odzywać, wystarczy słuchać. Może nawet czegoś się nauczymy. Ludzie tu twardzi i charakterni – pewnie wśród nich ćwiczył swój słynny gest urodzony w Solecznikach Władysław Kozakiewicz. Nie dali wysiedlić się po wojnie, nie wybierają się nigdzie i teraz. Wzdycham więc na jednej z ławeczek z moją przewodniczką Asią i próbuję poprawnie wymówić przedniojęzykowe „ł”.
– Wszystko pięknie, ale opowiedz mi wreszcie coś o tych konfliktach...
– Jakich konfliktach?
– No wiesz, między Polakami a Litwinami. W telewizorze pokazują, że nie dają nazywać ulic po polsku, szkoły zamykają...
– A dajcie nam święty spokój! Żadnych konfliktów tu nie ma! Wszyscy na siłę szukają między nami problemów, a prawda jest taka, że żyjemy ze sobą w zgodzie. Ile trzeba tłumaczyć dziennikarzom, że u nas nie ma i nie będzie wojny domowej?
Pewnie w nieskończoność, bo tacy jak ja pismacy koncentrują się raczej na pięknej wymowie słowa „tlumaczyć” niż na sensie tego tłumaczenia.
A koło Rudnik, tych od przystanku z napisem, leży Biała Waka. Dwie ulice na krzyż, ale od paru lat ma herb. Mieszkańcy są z niego dumni, choć pewnie nie aż tak bardzo, co z ukrywających się kiedyś w pobliskiej puszczy oddziałów Armii Krajowej. W herbie jest zimorodek trzymający rybę. I wszystko niby jest dobrze, ale pierwotnie miała być też korona. Była jednak niemile widziana, bo Korona to Polska, a Litwa to Pogoń. A tu jest Litwa.